Lista ofiar dalekowschodniej konkurencji jest długa, choć trudno jednoznacznie stwierdzić, co bardziej im zaszkodziło – tani import czy może jednak nieudolne zarządzanie. To Chińczykom przypisuje się doprowadzenie do upadku bydgoskiego Rometu (2,8 tys. miejsc pracy), producenta butów Radoskóru z Radomia (900 osób) czy fabryk naczyń z porcelitu w Tułowicach i Pruszkowie (łącznie tysiąc etatów). Teraz obawy wracają ze zdwojoną siłą. Od stycznia Unia Europejska zlikwidowała kontyngenty importowe, które były ostatnim bastionem chroniącym unijny rynek przed potopem chińskich tekstyliów. Na polskich producentów padł blady strach.
W 2004 r. nasz deficyt w wymianie towarowej z Chinami wzrósł aż o 30 proc. i przekroczył 3 mld dol. Mimo to Mieczysław Nogaj, dyrektor departamentu polityki handlowej w Ministerstwie Gospodarki, niezbyt przejął się znikającymi kontyngentami. Choć Polska jest członkiem Unii od maja ubiegłego roku, to z tego narzędzia ochrony rynku nigdy nie skorzystała. – Importerzy mogli bez ograniczeń sprowadzać ubrania jeszcze przez trzy miesiące i porobili zapasy. Dla polskiego przemysłu tekstylnego od stycznia niewiele się zmienia – uspokaja Nogaj.
Co nie zabije, to wzmocni
Jego opinię podzielają dyrektorzy Polskiej Izby Odzieżowo-Tekstylnej, która w minionych latach usilnie zachęcała rząd, żeby zablokował chiński import. – W ciągu 10 lat zatrudnienie w naszej branży zmalało o 60 proc., a jednocześnie znacznie wzrosła wydajność pracy. Owszem, Chińczycy dają nam niezły wycisk, ale teraz potrafimy podjąć z nimi walkę, czego nie można powiedzieć o fabrykach na Zachodzie, gdzie koszty pracy są sześciokrotnie wyższe niż w Polsce – tłumaczy Jerzy Garczyński, dyrektor izby. I może mieć rację. W pierwszym półroczu minionego roku produkcja tekstyliów w Polsce wrosła o prawie 13 proc.