Wojny nie liczą się z planami wyszykowanymi w sztabach i akademiach wojskowych, a już najmniej z hasłami propagandy i frazesami polityków. Ledwo trzy dni przed pierwszym bombardowaniem Bagdadu wiceprezydent Dick Cheney prorokował, że janczarzy Saddama Husajna skapitulują bez walki. Nie skapitulowali. Dyktator ocalał z pierwszego ataku, zachował kontrolę nad wojskiem, partią i aparatem państwowym. Nie było masowych dezercji ani przechodzenia na stronę koalicji antysaddamowskiej. Ludność nie sypała kwiatów przed czołgami. Główne bitwy rozpoczęte wkrótce po inwazji przeciągają się. Basra, Nasirija, Nadżaf, przedpola Bagdadu – wszędzie napotkano zaciekły opór. Basra nie padła, nie wybuchło powstanie większości szyickiej przeciw bojówkom Saddama. Tylko jedno ważne miasto Umm Kasr jest wolne, a tamtejszy port przyjął pierwszy statek z pomocą humanitarną dla Iraku.
A więc karygodne błędy Pentagonu w sztuce wojennej? Takie głosy już się pojawiają. Tygodnik „New Yorker” zarzucił prawej ręce pezydenta Busha, ministrowi obrony Rumsfeldowi, że wymusił na wojskowych wojnę, której nie chcieli – blitzkrieg w wykonaniu zbyt małych i niedostatecznie przygotowanych sił bojowych bez możliwości natarcia z północy, od strony Turcji (która nie wyraziła zgody na tę operację). Rumsfeld miał wielokrotnie odrzucać te i inne zastrzeżenia. Nie usłuchał głównodowodzącego wojsk amerykańskich w Iraku generała Tommy’ego Franksa. Franks nalegał, by zaczekać z wojną, aż wszystkie oddziały, które miały uderzyć z Turcji, zostaną przerzucone do Kuwejtu.
Kto się przeliczył z siłami?
I blitzkrieg nie wypalił: mimo ciężkich bombardowań i całkowitego opanowania przestrzeni powietrznej, błyskawicznego rajdu przez pustynię w kierunku Bagdadu, zajęcia irackich lotnisk wojskowych przez komandosów, zniszczenia wielu irackich oddziałów i ich ciężkiego sprzętu, porażającej przewagi na lądzie i morzu, obserwatorzy odnoszą wrażenie, że uderzenie traci impet, a wojna nie będzie jednym hukiem i błyskiem, lecz zacznie buksować.