Król Jordanii Abdullah II siedzi w swoim pałacu i zapewne studiuje mapę Iraku. Jest absolwentem amerykańskiej akademii wojskowej i doskonale wie, co się będzie działo. W jego kraju mieszka tyle samo osób co w Bagdadzie – pięć milionów. W Bagdadzie niemal połowa to szyici. W Jordanii ponad połowa to Palestyńczycy. Takim podzielonym i zróżnicowanym światem bardzo trudno rządzić.
Palestyńczycy poparli Irak w 1990 r., kiedy Saddam Husajn najechał Kuwejt. Jaser Arafat nie mógł stanąć po stronie Ameryki, bo Ameryka stała po stronie Izraela. Dopiero po przepędzeniu Saddama z Kuwejtu doszło do porozumienia między Arafatem i Icchakiem Rabinem w Camp David i wzajemnego uznania Izraela oraz Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Dziś OWP praktycznie przestała istnieć i Arafat został sam. Znowu popiera Husajna. To poparcie kosztowało go w 1990 r. sankcje antypalestyńskie ze strony państw Półwyspu Arabskiego. Z rejonu Zatoki Perskiej wyrzucono wtedy 400 tys. Palestyńczyków, którzy zarabiali tam na życie. Dokąd mieli iść? Poszli do Jordanii. Zarazem kraje Zatoki i Półwyspu cofnęły subsydia dla Palestyńczyków. Tak więc drugą ofiarą tamtej wojny byli – po Kuwejtczykach – Palestyńczycy. Dziś zanosi się na powtórkę dramatu.
Przed wydaniem rozkazu do szturmu na Bagdad prezydent George W. Bush ogłosił, że ma „mapę drogową” Bliskiego Wschodu. Chodziło mu o to, że ma plan rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Ale na czym ten plan polega – ciągle nie wiadomo. Król Abdullah II obawia się, że Bush może chce utworzyć państwo dla Palestyńczyków na terytorium Jordanii, bo gdzieś je utworzyć trzeba. Jego imiennik saudyjski książę Abdullah wystąpił z propozycją utworzenia takiego państwa już rok wcześniej. Ale nie powiedział jedynie, na jakim obszarze miałoby ono powstać.