I znowu zakwitła czereśnia. Pewnie bym o tym nie pisał i przemilczał swój coroczny zachwyt, już choćby dlatego, żeby nie denerwować mojego nieżyczliwego drzewu wiernego czytelnika pana Andermana. Pewnie bym schował dla siebie tę świetlisto-białą koronkę na niebieskim tle, żółciejącą na dole od przebłysków forsycji. Tak bym zrobił na pewno. Tyle że tym razem moja wdzięczność dla czereśni jest bodaj większa niż poprzednimi laty. Bo zakwitła w sam czas, jakby wiedziona jakąś tajemniczą solidarnością, wtedy właśnie, kiedy jest mi najbardziej niezbędna. Jej bezinteresowne piękno koi, a może nawet więcej – napawa jakimś nieuchwytnym, nie tylko wiosennym, optymizmem. Tego zaś wyjątkowo potrzebuję. Nawet Basia nie pomoże. Jak zresztą może pomóc, skoro wiem, że jej uśmiech to tylko trzymanie fasonu na mój słabowity użytek. Naprawdę bowiem myśli i czuje dokładnie to samo co ja. Jej też smutno i nie po drodze.
Po raz pierwszy od wielu lat, bodaj od „sprawy Oleksego”, z Belgradem po drodze, wstydzę się za mój kraj. Oczywiście „kraj” to nieprecyzyjne słowo. Na świecie nikt jednak nie rozróżnia demokratycznie wybranych władz i obywateli. Również żołnierz demokratycznego państwa to „kraj”. A żołnierze polscy wysłani zostali do Iraku. Owszem, wiem doskonale, że to nie armia, tylko dwa reprezentacyjne oddziałki, że tyle co rudy kot napłakał, nie żadna siła, tylko symbol. Niestety, niczego to nie zmienia, a pewnie nawet jeszcze jest brzydsze, gdy nie chodzi o realną pomoc, jedynie o totumfackie podpisanie listy obecności. Amerykańskie wymachiwanie szabelką poparło 35 państw członkowskich ONZ (na ogólną liczbę 189) i ponoć jeszcze parę, które zechciały jednak wstydliwie zachować anonimowość.