Bryce Echenique debiutował pod koniec lat 60., kiedy literatura latynoskiego boomu przeżywała swoje apogeum. Peruwiański pisarz musiał konkurować w nierównej walce z Cortázarem czy Vargasem Llosą i może dzięki temu zdołał stworzyć własny język powieściowy pełen humoru, mowy potocznej i aluzji kulturowych. Specjalnością Echenique’a jest tułaczka latynoskiej diaspory. W „Migdałkach Tarzana” salwadorska arystokratka Fernanda María musi walczyć o przetrwanie w Kalifornii i we własnym kraju, niszczonym przez wojnę domową; Peruwiańczyk Juan Manuel zarabia na paryskim bruku, śpiewając protest songi o niezapomnianym komendancie Che Guevarze. Mamy więc klasyczną parę rodem z telenoweli – księżniczkę, która utraciła majątek, i żebraka, który przeistacza się w zamożnego barda. Echenique unika romansowych clichés, historia Fernandy i Juana Manuela spełnia się bowiem nie tyle w życiu, co na papierze, w błyskotliwej korespondencji. Czegóż tam nie ma: erudycyjne żarty i kalambury, cytaty z Dantego, Lorki i Nerudy, język bolera, tanga i jazzowych standardów, funkcjonujący na równych prawach z literaturą wysoką (dobrym uzupełnieniem książki byłaby płyta z ulubionymi piosenkami bohaterów). W tle korespondencyjnego romansu toczą się wojny, trwają dyktatury, upadają koncepcje naprawiaczy świata, ale Echenique łagodzi wszelkie chropowatości, wszelkie możliwe dramaty ciepłym i lekko ironicznym tonem swojej narracji. Czuje się uczniem Julio Cortázara, nie chce jednak podejmować ryzyka odważniejszego pisarskiego zamysłu, który potwierdziłby tego rodzaju literackie powinowactwo. Podobnie jak García Márquez, nieznośnie lekkim piórem walczy o miejsce na półce z ambitniejszymi czytadłami.
Polityka
12.2003
(2393) z dnia 22.03.2003;
Kultura;
s. 65
Reklama