Jest pani jedną z najbardziej wszechstronnych aktorek. W musicalu „Moulin Rouge” znakomicie poradziła sobie pani ze śpiewaniem i tańczeniem. W „Innych” i „Oczach szeroko zamkniętych” sprawdziła się pani jako aktorka dramatyczna, wcześniej zbierała pani pochwały w komediach. W„Godzinach” Stephena Daldry zmienia się pani nie do poznania. Mówi pani nie swoim głosem, nosi sztuczny, wystający nos, ma inny owal twarzy. Każdą rolę traktuje pani jako sprawdzian swoich umiejętności?
Tak. Nowa propozycja to wyzwanie, a ja nie lubię stagnacji. Pociąga mnie ryzyko. Tak rozumiem sens mego zawodu. Aktorstwo to nieustanna transformacja. Podejmowanie nieoczekiwanych decyzji, poszukiwanie nowych środków wyrazu. Jeśli projekt wydaje się interesujący, poświęcę dla niego wiele, bez względu na to, kto za nim stoi. Niektórzy dziwią się, że jeżdżę do Europy i gram w niskobudżetowych filmach np. w „Dogville” Larsa von Triera. Po co to robię? Odpowiadając najprościej: dlatego, że mnie o to poproszono. A mówiąc serio – bo mogę się rozwijać. Wymagania europejskich producentów, ich presja wywierana na artystów są dużo mniejsze niż w Hollywood. Tam nikt nie oczekuje, że powstanie arcydzieło, że film musi przynieść określony zysk. Wyjdzie to, co wyjdzie. Taki rodzaj eksperymentu artystycznego, w którym odnajduję ślad własnych poszukiwań, najbardziej mi odpowiada.
Dla aktorki obdarzonej niezwykłą urodą, jak pani, zmiana wyglądu nie jest krępująca?
Dla każdej kobiety to stres. W „Godzinach” ryzykowałam najwięcej. Przeglądając się w lustrze czułam napięcie, olbrzymią niepewność, tym bardziej że wiele zmian w swoim wyglądzie zaproponowałam sama. Nikt mi nie kazał obniżać głosu o oktawę.