Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Maciej Rybiński napisał w „Pressie”, że jestem ponoć „twórcą nowego gatunku felietonistyki – felietonu dworskiego”, co ma oznaczać, że okadzam wonnościami ścieżki Leszka Millera. Sprawdziłem. Rybiński łże, czy inaczej mówiąc przenosi swoje uprzedzenia ponad rzeczywistość. Co najmniej od roku nieporównywalnie częściej czepiam się rządu Millera, niż go wspieram. Kiedy to sprawdziłem, zrobiło mi się przykro. Nie oddaje to bowiem moich przekonań. Dlaczego więc tak wyszło i dlaczego, kiedy Rybiński uderzył w stół, nożyce zaraz się odezwały, nie po to, żeby jemu odpowiedzieć, ale mnie przypomnieć, że nadszedł właśnie czas i konkretny moment, żeby rzecz pozytywną napisać?
Kiedy w końcu 2001 r. Miller formował swój rząd, miał już wtedy do wyboru: albo koalicja z PSL, które już poprzednio pokazało się jako partner nielojalny, łapczywy i przenoszący interes partykularny nad państwowy; albo rząd mniejszościowy, tylko z Unią Pracy, który zmierzyć by się musiał z doktrynerską, a nie racjonalną opozycją, gotową (widzieliśmy to w tzw. sprawie Borowskiego) wylać każde dziecko z kąpielą w imię obstrukcji samej w sobie. Z dwojga złego wybrał Miller PSL. Nie zgadzałem się wówczas z tą decyzją i sądzę dzisiaj, że miałem rację. Wkład PSL w pracę rządu oceniam niemal jednoznacznie negatywnie. Jeszcze gorzej jego głos w negocjacjach unijnych. Przez całe miesiące tych trudnych rozmów wydawało się wręcz, że w Rzeczypospolitej mieszkają wyłącznie rolnicy i tylko ich interes się liczy. Interes korporacyjny, ale również doraźny i koniunkturalny, gdyż PSL uznało za niewygodne dla siebie wytłumaczenie wsi, jakie są jej nieuniknione kierunki rozwoju bez względu na to, czy włączymy się do Europy, czy nie.