Jeszcze dwa miesiące temu wydawało się, że przyszłoroczny główny kalendarz polityczny jest przesądzony: wybory parlamentarne na przełomie maja i czerwca, jesienią prezydenckie. Takie zapewnienia składał klub SLD, od którego praktycznie zależy przyszłość Sejmu, gdyż decyzja o wcześniejszym samorozwiązaniu musi zapaść większością 307 głosów. Takie były również deklaracje posłów SDPL, gdy udzielała ona powtórnego wotum zaufania rządowi Marka Belki. Taki był postulat samego premiera. Warto zresztą przypomnieć, że o wiosennym terminie wyborów, jako o najlepszym, debatuje się w Polsce od lat. Nowy rząd ma wówczas czas na przygotowanie własnego budżetu.
U progu tak ważnego wyborczego roku zapału do przyspieszania wyborów parlamentarnych jednak nie widać. Budżet został uchwalony bez żadnej walnej bitwy ze strony opozycji (gdyby chciała i zmobilizowała się, mogła była doprowadzić do odrzucenia ustawy), także dochodzące z SLD głosy o możliwości wyborów w terminie konstytucyjnym, a więc po upływie pełnej czteroletniej kadencji, nie wywołują już w opozycyjnych szeregach większych emocji. Można wręcz odnieść wrażenie, że wszyscy pogodzili się już z jesiennym terminem wyborów parlamentarnych i wszystkim jest to z różnych względów wygodne. Lewica nie ma pomysłu na nową formę organizacyjną czy wspólną listę. SLD liczy, że obroni się siłą przyzwyczajenia wyborcy i sprawnością organizacyjną aparatu. Opozycja ciągle czeka, że orlenowska komisja dobije Sojusz, co jednak stać się nie musi, gdyż na razie komisja ma kłopoty sama ze sobą, a sięganie w przeszłość do poprzednich rządów, co będzie musiało kiedyś nastąpić, może okazać się niewygodne dla ludzi z innych formacji. W sondażach też przełomu nie widać. PO przestała piąć się w górę, za to PiS ma nadzieję, że zyska (ostatnio nieco zyskuje).