W ostatnich dniach grudnia o nieuchronności wcześniejszych wyborów mówił Jarosław Kaczyński, główny rozgrywający polskiej polityki. Straszył czy rzeczywiście układa taki scenariusz? Po głosowaniach w sprawie becikowego i warszawskiego komisarza można myśleć, że jednak układa scenariusz. To było ostrzeżenie poważne, politycznie dotkliwe, a prestiżowo wyjątkowo nieprzyjemne. Po raz pierwszy główny rozgrywający został ograny.
Jeżeli jednak PiS podjęłoby takie ryzyko, to tylko w sytuacji, gdyby miało bardzo wysokie, stabilne notowania i gdyby jego kolejne pomysły naprawy i oczyszczania państwa trafiły na zasadniczy opór. Na razie PiS skutecznie przeprowadzał swe zamysły. Przykład błyskawicznej wojny o ustawę medialną jest tu najlepszym dowodem. Można przypuszczać, że podobnie rzecz się będzie miała z tak sztandarowymi pomysłami jak urząd antykorupcyjny (kto zagłosuje przeciw, sam jest skorumpowany), komisja prawdy i sprawiedliwości (komisje śledcze politycy już dawno uznali za cenną i łatwą metodę uprawiania polityki), nowa ustawa lustracyjna (dyskusji podlegać mogą szczegóły, większość i tak jest za) czy ewentualnie ustawy dekomunizacyjne (Jan Rokita zapowiada, że jeśli PiS nie wniesie projektu, zrobi to PO).
Nie widać więc większych zagrożeń dla żadnego z tych projektów, które stanowią istotę programu PiS, co – niezależnie od już poniesionych porażek i możliwych następnych – oddala wizję wcześniejszych wyborów parlamentarnych i sprawia, że głównym polem bitwy staną się wybory samorządowe. Zwłaszcza na szczeblu wojewódzkim i o prezydenturę dużych miast, a więc tam, gdzie mają one wymiar najbardziej partyjny i dają możliwość sprawdzenia siły poszczególnych ugrupowań. Jest się o co bić: w terenie – od województw poczynając, na gminach kończąc – jest obecnie coraz więcej władzy i pieniędzy.