Pomimo tak zaciekłych, że aż gorszących niekiedy sporów partyjnych w Polsce, pomimo waśni ideowych i personalnych, w jednej domenie istniał w Rzeczypospolitej po 1989 polityczny consensus. Była to kwestia polityki zagranicznej względem Zachodu. Opierała się ona grosso modo na dwóch założeniach: 1) jesteśmy przyszłym członkiem, a więc eo ipso sojusznikiem Unii Europejskiej, 2) jesteśmy sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Przymykamy przy tym oczy na fakt, iż konstrukcja europejska jest w swojej istocie próbą budowy przeciwwagi i konkurencji dla globalnej, tak politycznej, jak i ekonomicznej hegemonii amerykańskiej. Ta taktyka udawania strusia była możliwa, dopóki uprawiały ją, przynajmniej po części, również USA i kraje Unii. Stanęła pod znakiem zapytania w momencie, kiedy strusie europejski i amerykański wyjęły głowy z piasku i rozbieżności ujrzały światło dzienne. Czy jednak musiało być to dla nas problemem?
Ustalmy na wstępie rzecz jedną. W łonie samej Wspólnoty Europejskiej występują w wielu kwestiach różnice zdań. Trzeba widzieć je jednak w odpowiednich proporcjach i uwarunkowaniach historycznych. Wielka Brytania ma tradycyjne, szczególnie bliskie związki z USA. Jest to zresztą, już choćby tylko ze względów językowych i kulturalnych, sytuacja uprzywilejowania wzajemnego. Kolejne rządy Jej Królewskiej Mości starannie podkreślają i kultywują tę swoją specyficzną odrębność. Jednakże, a między innymi dlatego, Wielka Brytania jest we Wspólnocie outsiderem, a nie liderem. Świadczy o tym jej pozycja w Schengen, pozostanie na razie poza unią monetarną etc.
Konstrukcja europejska, czy to się komu podoba, czy nie, opiera się na osi Berlin–Paryż i nic nie wskazuje, żeby sytuacja ta miała w najbliższych latach ulec zmianie.