Archiwum Polityki

Kolorowa Syberia

Na przełomie stycznia i lutego poleciałem na Syberię w miejsce, gdzie rzeka Ob zlewa się z Irtyszem. Sama nazwa Syberia (czy z rosyjska Sybir) przywodzi na myśl grozę wywózek i zesłania. Stąd powszechnie rodzą się dowcipy o tym, czy ten wyjazd był całkiem dobrowolny albo czy miałem bilet powrotny w kieszeni. W miejscu, gdzie Ob zlewa się z Irtyszem, nie było żadnych zsyłek, ponieważ po prostu nie było tam nigdy nic; koczowali Chantowie i Mansowie (te plemiona szczycą się jakimś etnicznym powinowactwem z Węgrami i Finami, a mieszkają wszędzie, żywią się głównie rybami i jakąś odmianą żurawiny, która – jako jedyna – godzi się rosnąć i owocować w dość nieprzyjaznym klimacie).

Osada czy miasteczko Chanty-Mansyjsk istniało pod inną nazwą od ponad trzystu lat, ale po tym, co było przeszłością, zostało bardzo niewiele; kilka rzeźbionych drewnianych domów i świeżo odbudowana cerkiew, którą rozebrano w czasach władzy radzieckiej, a dziś przywrócono do świetności, dodając jeszcze drugą, bardziej monumentalną prawosławną świątynię w centrum miasta. Ta jest ciągle w budowie i czeka na otwarcie, ślicznie położona na wysokim wzgórzu sprawia wrażenie, jakby stała tam od stuleci. Ludność Chanty-Mansyjska liczy około 60 tys. i jest całkowicie napływowa, co już upodabnia to miasto do podobnych w północnej Kanadzie, a przede wszystkim na Alasce. Analogia idzie dużo dalej. Wszystkie budowle miasta powstały w trakcie ostatnich kilku lat i wiele domów zdradza swoje kanadyjskie pochodzenie, podobnie jak liczne budowle użyteczności publicznej – od terminalu lotniska po przeszklony pałac kongresowy, stanowiący centrum kulturalne i ośrodek edukacji artystycznej.

Polityka 8.2003 (2389) z dnia 22.02.2003; Zanussi; s. 97
Reklama