Dymisja nadzorującego policję wiceministra spraw wewnętrznych i administracji Andrzeja Brachmańskiego nikogo nie zaskoczyła. Po kilku aferach z udziałem policjantów (CBŚ w Łodzi i Poznaniu, komisariat we Wrocławiu, aresztowanie gen. Mieczysława K., intrygi szefa KWP w Łodzi i naczelnika CBŚ w Olsztynie) spodziewano się, że polecą jakieś głowy. Faktem jest, że głowa wiceministra najbardziej się nadawała na złożenie w ofierze.
Do Brachmańskiego jak ulał pasuje określenie „aparatczyk partyjny”. Był baronem SLD w Lubuskiem, posłem z Zielonej Góry, wcześniej działaczem PZPR, a w okresie stanu wojennego komentatorem politycznym lokalnego organu PZPR. Marzył o posadzie ministerialnej i doczekał się awansu na miejsce opuszczone w MSWiA przez Zbigniewa Sobotkę. Do resortu trafił jeszcze za Krzysztofa Janika, przetrwał krótki okres panowania Józefa Oleksego i już jako w miarę doświadczony urzędnik od policji przywitał na Rakowieckiej Ryszarda Kalisza. Ta mnogość nazwisk wirujących na karuzeli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ujawnia prawdziwy problem, jaki za rządów SLD dotyczył tego resortu. W przeciwieństwie do okresu rządów prawicowych lewica traktowała sprawy wewnętrzne bez należytej powagi.
Nie dostrzegła, że używanie MSWiA jako przechowalni dla polityków, którzy chcą wdrapać się wyżej (vide: przypadek Oleksego), daje opinii publicznej jasny sygnał, że tak naprawdę bezpieczeństwo obywateli nie ma dla rządu znaczenia strategicznego.
Brachmański od początku swojej ministerialnej przygody był postrzegany jako postać mocno kontrowersyjna. To on wylansował na komendanta głównego Leszka Szredera, kiedyś szefa komendy w Gorzowie Wlkp. Szreder odwołał Adama Rapackiego z funkcji zastępcy komendanta głównego i zesłał go do Wilna w charakterze oficera łącznikowego.