Archiwum Polityki

Zgiń, przepadnij!

Podobno nie należy kopać leżącego. Ja sobie jednak pokopię. Jednym z najradośniejszych wydarzeń ostatnich dni jest dla mnie kompromitacja Andrzeja Gołoty, którego drugorzędny, nie czarujmy się, amerykański bokser zmasakrował w pięćdziesiąt trzy sekundy. Cieszy mnie to, a nawet raduje, bo mam nadzieję, że tym razem nie tylko Gołota definitywnie pożegna się z ringiem, ale co ważniejsze położy to kres jego nadętej popularności. Bardzo lubię boks i ma on w Polsce znakomite tradycje od „Eddiego” Rana, Aleksandra Polusa czy Henryka Chmielewskiego; poprzez wspaniałą generację chłopców Feliksa Stamma ze Zbigniewem Pietrzykowskim, Leszkiem Drogoszem, Kazimierzem Paździorem, Marianem Kasprzykiem i Jerzym Kulejem na czele, po „Tygrysa” Michalczewskiego.

Bokserzy nie są na ogół układnymi chłopczykami. Niejeden z nich wchodził w konflikt z porządkiem publicznym, zdarzały się i kryminałki. Ale zawsze było coś w zamian: serce do walki, ringowa (i nie tylko) inteligencja, zawadiacki honor. Nic z tego nie dotyczyło i nie dotyczy Andrzeja Gołoty. Ten prymitywny osiłek, amnestionowany przez prezydenta Kwaśniewskiego z zarzutu ciężkiego pobicia klienta w restauracji, stał się idolem Polonii amerykańskiej z tego bodaj tylko powodu, że udało mu się kiedyś pobić paru czarnoskórych, do których nasi rodacy zza oceanu nie zawsze pałają przyjaznymi uczuciami.

Kiedy już jednak dochodziło do konfrontacji z poważniejszym przeciwnikiem, mięśniak z Chicago albo żałośnie uciekał, albo walił poniżej pasa, albo dostawał manto w pierwszej rundzie. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że niektórzy rozsądni i kompetentni ludzie, jak na przykład Daniel Olbrychski, pozytywnymi opiniami podsycali przykre nieporozumienie. Gorzej niż przykre, gdyż lansowanie Gołoty nie było w końcu niczym innym niż apoteozą najzwyczajniejszego chamstwa, jakby nie dość się ono rozpanoszyło w naszym sporcie.

Polityka 22.2005 (2506) z dnia 04.06.2005; Stomma; s. 106
Reklama