Archiwum Polityki

Sin City

Sfilmowany przez Roberta Rodrigueza komiks Franka Millera przypomina mroczny, postmodernistyczny film rysunkowy, w którym aktorzy poruszają się w wirtualnych dekoracjach w tak naturalny sposób, jak zostało to już pokazane w filmie „Sky kapitan”. Różnica polega na tym, że istotą świata „Sin City” jest karykatura i przemoc. Obdarzone urodą lalek Barbie nieziemsko piękne dziewczyny, zarabiające na życie zmysłowym tańcem i świadczeniem erotycznych usług, chętnie pociągają za spust karabinów maszynowych i rozszarpują gardła co bardziej natarczywym klientom. Natomiast panowie o kanciastych twarzach i mięśniach terminatora walczą w imię opacznie pojętej sprawiedliwości ze skorumpowanymi stróżami prawa, zdegenerowanymi urzędnikami i kanibalami. Trzy zapętlone czasowo opowieści mówią o bezprawiu, złu, wszelkiego rodzaju perwersjach i przetrwaniu, które w tym nihilistycznym, spowitym w wiecznej ciemności mieście grzechu gwarantuje jedynie instynkt samozachowawczy. Dialogi w stylu: „Ona pachnie tak, jak anioł powinien pachnieć”, padają tu często i obok scen sadystycznego zabijania, torturowania, kastrowania, miażdżenia rąk oraz głów stanowią główną atrakcję. „Sin City” jest żartem, przerysowaną i wystylizowaną parodią kina noir, solidną lekcją kultury masowej, jaką Rodriguez wespół z Quentinem Tarantino (za symbolicznego dolara pozwolono mu wyreżyserować jedną scenę) daje fanom „Pulp fiction”. O aktorstwie trudno w tym wypadku mówić, twarze głównych bohaterów pokrywają niezagojone rany, blizny i komputerowa charakteryzacja, co niekiedy uniemożliwia nawet ich rozpoznanie. Mimo nowatorskiej techniki i hipnotycznej atmosfery „Sin City” arcydziełem nie jest.

Polityka 23.2005 (2507) z dnia 11.06.2005; Kultura; s. 70
Reklama