„Miasto marzeń” w obecnej formule kończy się 8 czerwca. Być może jednak ze względu na konieczność zrealizowania postanowień kontraktu TVP 1 będzie nadal uszczęśliwiać widzów emisjami kolejnych odcinków w soboty. Zastanawiam się, jak to się stało, że firma Endemol, która dla TVN wyprodukowała kilka hitów, telewizji publicznej podrzuciła chałę. Fakt, że w Niemczech był to przebój, jest minimalnym uzasadnieniem, ponieważ angażując się w tę produkcję TVP wiedziała, że nie otrzyma potężnego wsparcia, jakie ze środków publicznych dostały biorące udział w programie miasteczka, które znajdowały się na terenie byłej NRD. Tam telewizja uatrakcyjniała po prostu państwowy plan ich rozwoju, TVP zaś zakupiła ideę nie mając dość środków na realizację. Pieniądze na zakup pomysłu wydała zaś niepotrzebnie, bo znany jest on od czasów socjalizmu pod nazwą „Turniej miast” i można było go wykorzystać całkiem bezpłatnie (wszak prawa autorskie należą do TVP). Skusiło mnie na zakończenie serii, aby sprawdzić, co tam się dzieje. Obejrzałam jeden z ostatnich odcinków. Na to, że od strony realizatorsko-reżyserskiej mamy do czynienia z kompletną klapą, byłam przygotowana. Zaskoczyła mnie jednak dezynwoltura w traktowaniu bohaterów programu. Oto historia matki, która często wyjeżdża, zaniedbując dzieci. Jej zachowanie komentuje na ekranie może jedenastoletni syn: – Mama to włóczykijka. Musi się wyszaleć. W zainscenizowanych dialogach sąsiedzi wyrażają swoją dezaprobatę dla wyrodnej matki. Telewizja manipuluje obrazem, ludzi ustawia do kamery, aranżuje sytuacje, podpowiada, co powiedzieć, a przy okazji generuje konflikty. Kamery wyjadą, mieszkańcy zostaną. I wtedy dopiero się zacznie.