Rozporządzenie mówi, że w sierpniu 2006 r. wraz z końcem roku szkolnego wszystkie trzydzieści dwa ośrodki szkolno-wychowawcze w Polsce mają zostać zlikwidowane. Wszystkie, a więc i ich – nr 2 na ul. Ratajskiej w Łodzi.
Słyszeli to wszyscy wychowankowie: czterdziestu ośmiu chłopaków i szesnaście dziewczyn, słyszeli też rodzice. Ci, którzy przyszli na akademię. Jedna z dziewczynek zapytała: – A nas gdzie wyślą? I zrobiło się ponuro.
Taka akademia jest co roku, ale niewielu rodziców na nią przychodzi. Bo żeby przyjść, trzeba być akurat trzeźwym i trzeba być akurat na wolności, trzeba pamiętać, gdzie się ma dziecko i że w ogóle się je ma, no i trzeba chcieć przyjść.
A rodzice dzieciaków z ośrodka szkolno-wychowawczego na Ratajskiej rzadko są trzeźwi, na wolności, rzadko przypominają sobie, że mają dzieciaka i w ogóle rzadko im się cokolwiek chce. Dlatego mają odebrane albo ograniczone prawa rodzicielskie, dlatego mają dzieci w tym ośrodku.
Ośrodek szkolno-wychowawczy to taki dom dziecka
połączony ze szkołą. Trafiają tu dzieci, które wykoleiły się ze szkolnego rytmu, często zapomniały już co to dzwonek, zeszyt, praca domowa. Niektóre, zanim tu trafiły, nie były w szkole od kilku miesięcy albo nawet od roku. Były dwie, trzy klasy do tyłu. Im bardziej były do tyłu, tym dalej im było do szkoły.
Tak jak Ance. Już sama ze sobą czuła się głupio w tej szkole – siedemnaście lat i w szóstej klasie, z dwunastolatkami sięgającymi jej do piersi. W jej klasie dziewczynki nosiły barbie w tornistrze, a chłopaki na przerwach urządzali wyścigi metalowych samochodzików. Do kina na „Shreka”. A ona? Tusz do rzęs, szminka, mentolowe papierosy, dekolt i buty na szpilce. Wieczory i noce na osiedlowej ławce przy winku.