Archiwum Polityki

Klub jednego procenta

W tym tygodniu w Luksemburgu spotykają się prezydenci i premierzy 25 państw członkowskich Unii, żeby ustalić choćby zarys planu ratunkowego dla wspólnoty po nieudanych referendach konstytucyjnych we Francji i Holandii, a przede wszystkim przyjąć siedmioletni budżet UE na lata 2007–2013. Punkt wyjścia jest fatalny. I w tym cała nadzieja.

Wiele miesięcy temu Komisja Europejska w Brukseli przedstawiła swój projekt budżetu marzeń, na poziomie 1,24 proc. dochodu (PKB) krajów Unii. Gdyby został przyjęty, łączne zobowiązania członków przekroczyłyby 1 bilion euro i byłyby sporo wyższe od tych z poprzedniej siedmiolatki. Takie pomysły gwałtownie oprotestowali najwięksi płatnicy Unii (m.in. Niemcy, Wielka Brytania, Holandia i Francja). Tempo rozwoju w większości krajów starej Piętnastki jest niskie. Niemcy i Francuzi powinni dokonać bolesnych reform swoich systemów socjalnych i uporządkować narodowe finanse. Idzie im jak po grudzie, więc projekty szczodrego finansowania wspólnej Europy stanowczo odrzucają. Z kolei Brytyjczycy zawsze uważali, że brukselska biurokracja wyrzuca bez opamiętania pieniądze, wspólna polityka rolna to worek bez dna i kolejny wzrost wydatków w ogóle nie wchodzi w grę. Przy takich nastrojach nietrudno było przygotować kontrprojekt sygnowany przez rządy najsilniejszych i najbardziej wpływowych państw (tzw. klub jednego procenta), gdzie zobowiązania spadały do niewiele ponad 800 mld euro. Przez ostatnie pół roku Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga, który przewodniczy właśnie Unii, montował wariant kompromisowy, ale trudno uznać, że po tych zabiegach zwolennicy różnych opcji spotkali się w połowie drogi. Projekt Junckera jest znacznie bliższy stanowisku największych płatników do budżetu Unii.

Polityka 24.2005 (2508) z dnia 18.06.2005; Komentarze; s. 17
Reklama