Archiwum Polityki

Zamułłona demokracja

Pół roku po historycznych wyborach w Iraku sąsiedni Iran idzie 17 czerwca do wyborów prezydenckich – bez większych złudzeń.

Proszę nie podawać mojego nazwiska, bo wybieram się do Iranuzaznacza rozmówczyni „Polityki”, wykształcona w Polsce młoda uczona. O to samo prosi nas badaczka Iranu pracująca w jednym z instytutów w zachodniej Europie, podając ten sam powód: obawę, że nie dostanie wizy wjazdowej do Islamskiej Republiki Iranu. Obie panie kochają Iran, a żyją ze studiowania jego problemów – nie mogą ryzykować, że zamiast wizy dostaną szlaban. Dziwne? Dziwne, bo Iran raczej powinien witać takich ludzi z otwartymi rękami. Są przecież pośrednikami między zewnętrznym światem a bogatą kulturą tego wciąż mało znanego kraju. Pomagają zrozumieć Iran, przełamać stereotypy. Władze irańskie są widać bardzo podejrzliwe.

Ta nieufność po stronie Islamskiej Republiki i lękliwość po stronie odwiedzających ją osób ma przyczynę dobrze znaną obywatelom byłych państw komunistycznych. Co innego oficjalne komunikaty, co innego codzienna rzeczywistość. Władze wolałyby, by świat bez dyskusji brał za dobrą monetę tylko wersję oficjalną: kraj się rozwija, państwo umacnia, a ludziom żyje się coraz lepiej. Od rewolucji narodowo-religijnej, która obaliła prozachodnią monarchię, minęło ponad ćwierć wieku, Iran po raz dziewiąty szykuje się do powszechnych wyborów prezydenta. – Atmosfera przed wyborami jest dość apatyczna – opowiada jedna z rozmówczyń, która pragnęła pozostać anonimowa. – Ludzie mówią, że w kraju niewiele się zmieni, że wybory są fikcją. W społeczeństwie panuje poczucie bezsilności, dzieje się, co się dzieje, a Irańczycy żyją własnym życiem i trochę sobie bimbają na władzę.

Profesor Anna Krasnowolska, szefowa iranistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, wróciła trzy tygodnie temu z Iranu i tonuje nieco tę diagnozę. – Irańczycy narzekają, że nigdy nie było tak źle, jak jest teraz.

Polityka 24.2005 (2508) z dnia 18.06.2005; Świat; s. 54
Reklama