Z niemałą, acz coraz bardziej zrezygnowaną fascynacją obserwuję losy partii politycznej, która ongiś nazwała się ROAD, później Unią Demokratyczną, Unią Wolności, obecnie Partią Demokratyczną. Jest to partia, na którą – zważywszy autorytet i życiorysy liderów – powinienem właściwie głosować, która jednak robiła i w przedziwnym zapamiętaniu robi wszystko, żeby głosować się na nią nie dało. Zaczyna się od nazw samych. Najpierw snobistyczny anglizm czy amerykanizm, który skokietować mógł chyba garść maklerów giełdowych, tyle że giełda polska jeszcze wtedy nie istniała. Potem skróty proszące się wręcz o skojarzenie z UB, co też przeciwnicy natychmiast skrzętnie wykorzystali, żeby przypomnieć tylko „UD-oli” czy „UW-oli”. Wreszcie PeDe, co w większości krajów europejskich jest najzupełniej jednoznaczne, ale i w języku polskim przywołuje te same konotacje. Detale to niby, ale ukazujące bezmiar swoistej arogancji. Jest w Rzeczypospolitej niemało kompetentnych specjalistów, którzy by zaraz przestrzegli. Gdzie tam. Partia, o której mowa, będąc krynicą mądrości, żadnych rad profesjonalnych chamów nie potrzebuje.
W pierwszych powszechnych wyborach prezydenckich w III Rzeczypospolitej wykazała się nasza partia tak beznadziejną amatorszczyzną w prowadzeniu kampanii wyborczej, że wspaniałego kandydata, jakim był bez wątpienia Tadeusz Mazowiecki, pokonał nie tylko – to było nieuniknione – Lech Wałęsa, ale również dziwaczny przybłęda z Ameryki Południowej. Mający zachęcać do głosowania na Mazowieckiego slogan „siła spokoju” przeniesiony został dosłownie z plakatów wyborczych Mitterranda. Nikomu z organizatorów kampanii do głowy nie przyszło, choć wystarczyłoby być może zapytać pięcioletnie dziecko, jaka przepaść dzieli pełną nadziei Polskę, która dorwała się do wolności i żyje dynamiką przemian, od stabilnej Republiki Francuskiej, w której 80 proc.