Archiwum Polityki

Krzysztof Gierałtowski, fotografik, o posłannictwie fotografii i wystawach portretów

Od przeszło 30 lat robię portrety Polaków. Tych wspaniałych i tych mniej. Od dzieciństwa interesowali mnie ludzie – jacy naprawdę są, co myślą o świecie i o mnie. Jeżeli indywidualność vis-à-vis jest wielka, to zabawa staje się bardziej interesująca. Moja kolekcja „Polacy, portrety współczesne” zbliża się do 100 tys. zapisanych zdjęć. Jako outsider nie cierpiałem dawnych partyjnych funkcjonariuszy, ale częstokroć byli bardziej interesujący od dzisiejszych prezesów – nuworyszów stających wobec fotografa z rozdziawioną gębą.

Dopóki nie wymarły wspaniałe „mastodonty”, osoby, które nazywałem „szlachcicami ducha”, gotowe bić zabić, ale i pochylić się nad bliźnim, wystarczało uchwycić promieniującą z nich aurę. Dziś ludzie zatracili w bezsensownym zapędzeniu międzyludzki kontakt z drugim. W najlepszym wypadku dla wyrażenia uczuć posługują się językiem nerwowych gestów. Musiałem więc przenicować moje portrety. Teraz próbuję konstruować je jak znaki stop. Dlatego prezentowaną obecnie w warszawskiej Królikarni dużą retrospektywną wystawę nazwałem „Twarz jako znak”.

Pomimo upływu lat pozostałem naiwnym chłopcem z biednego kraju, który ubzdurał sobie, że zdarzają się tacy, którzy mu wierzą. Zanurzony w naszej spsiałej rzeczywistości przykładam rękę do serca i wyobrażam sobie, że daję świadectwo. W mojej zarozumiałości imaginuję sobie, ze świadectwo może być ważne i potrzebne. Mam nadzieję, że z współczesnej magmy ludzkiej naszego społeczeństwa objawią się znowu zatracone indywidualności. A to, że moje obrazki rzadko są komuś potrzebne, to wbrew pozorom nie tylko mój problem. Na szczęście czasami ktoś sobie o nich przypomina, więc mam nad czym pracować.

Polityka 26.2005 (2510) z dnia 02.07.2005; Kultura; s. 53
Reklama