Archiwum Polityki

Wojna światów

Marsjanie, którzy w XIX-wiecznej powieści H.G. Wellsa tak okrutnie obeszli się z mieszkańcami Wysp Brytyjskich w spielbergowskiej wersji „Wojny światów”, przybywają na Ziemię z nieznanych zakątków kosmosu, pokonując olbrzymie połacie przestrzeni w bliżej nieokreślony sposób. Następnie dzięki magnetycznej burzy i wyładowaniom atmosferycznym wnikają w ziemską skorupę, skąd błyskawicznie wylęgają się pod postacią trójnogich pająkowatych kapsuł o wielkości nowojorskich drapaczy chmur. Wypluwając z siebie promienie laserowe, które zamieniają ludzi w pył, z zaciętością i konsekwencją hitlerowskiej armii niszczą na oślep wszystko, co popadnie. Wybucha panika na niespotykaną skalę. Pokazując tonące statki pełne zrozpaczonych ludzi, szczątki rozbitych samolotów oraz pędzące nie wiadomo dokąd płonące pociągi, autor „E.T.” nie powiela błędów Rolada Emmericha, którego w „Dniu Niepodległości” interesowały wyłącznie szczegóły kosmicznej apokalipsy. Całą tę rozległą i pełną patosu panoramę zniszczeń ukazuje z perspektywy portowego robotnika (Tom Cruise), który walczy z własnym strachem i próbuje – mimo braku rodzicielskich więzi – zapewnić bezpieczeństwo kilkuletniej córeczce i nastoletniemu synowi. Kino familijne ostatecznie zwycięża. Obdarzony dziecięcą wyobraźnią reżyser ambitnie stara się stworzyć dramatyczny portret emocjonalnego dojrzewania bohatera z katastrofą w tle. Wychodzi mu – jak zwykle – pouczająca bajka z morałem. Choć efekty specjalne są naprawdę imponujące, trudno na tym filmie się bać, a słodki happy end od początku wydaje się nieuchronny. Krótko mówiąc, hollywoodzki mistrz w prawdziwie hollywoodzkiej formie.

Polityka 27.2005 (2511) z dnia 09.07.2005; Kultura; s. 56
Reklama