Mimo że uczelnie nie prowadziły w tym roku egzaminów wstępnych dla tak zwanych nowych maturzystów (mogły zorganizować dodatkowy test predyspozycji), nie zrezygnowały z pobierania opłat egzaminacyjnych. Kandydaci, nie bardzo wiedząc, jaki limit punktów zapewni im miejsce na danym kierunku, zapisywali się na kilka, nawet dziesięć, niczym szaleni gracze w totolotka. Wielu zostawiło w uczelnianych kasach po kilkaset złotych.
Wychodzi na to, że rekrutacja wzbogaci niektóre szkoły o milionowe kwoty. Na Uniwersytecie Warszawskim zarejestrowano 31 tys. kandydatów na studia dzienne, którzy złożyli ponad 47 tys. aplikacji. Wpływy z rekrutacji wyniosą zatem około 3,8 mln zł. Uniwersytet Jagielloński odnotował 32,5 tys. aplikacji, czyli zarobi ok. 2,6 mln zł. Rekrutacyjny zysk szacują w SGGW na 1,3 mln zł, na Politechnice Warszawskiej – 950 tys. zł, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim – 800 tys. zł, w poznańskiej Akademii Medycznej – na ok. 600 tys. zł. Gorzej powiodło się uczelniom mniejszym czy specjalistycznym, choć cieszącym się często dużym prestiżem.
Politechniki wykazały pewien umiar: na warszawskiej kandydat za jedną opłatą mógł aplikować na 3 kierunki, na Politechnice Łódzkiej za 80 zł można było zdawać aż na 4 kierunki w obrębie jednego wydziału. – U nas opłata rekrutacyjna jest za obsługę kandydata, a nie obsługę zgłoszenia – potwierdza Ewa Chybińska z PW.
PW elegancko zachowuje się też wobec tych, którzy rejestrowali się, zanim poznali wyniki nowej matury, uiszczali opłatę, a potem okazało się, że egzamin dojrzałości jednak oblali. Tu przewiduje się zwrot pieniędzy.