Rozwiązałem swoje problemy i odzyskałem równowagę dzięki Kościołowi scjentologicznemu” – wyznał niedawno Tom Cruise w wywiadzie dla „Polityki”. Hollywoodzki aktor nie jest odosobniony w swojej fascynacji. Do Kościoła scjentologicznego należy całkiem spora grupa gwiazd ekranu, choćby John Travolta, Juliette Lewis, Karen Black, a także muzycy jak Beck, Chick Corea czy Isaac Hayes. Sławni adepci organizacji uznawanej w wielu krajach świata za niebezpieczną sektę wierzą, że dzięki praktykowaniu jej doktryny uwolnią się od szkodliwych psychicznych miazmatów, a po „oczyszczeniu duszy” osiągną pełny rozwój osobowości. John Travolta ma zawdzięczać ponoć scjentologii wyzbycie się skłonności homoseksualnych, a pianista jazzowy Chick Corea uważa, że po odpowiednich seansach terapeutycznych dostąpił wglądu w istotę muzyki.
Kiedy w 1954 r. pisarz science fiction Ron Hubbard zakładał ruch scjentologiczny, myślał głównie o stworzeniu konkurencji dla bardzo modnej wówczas psychoanalizy. Dopiero w latach 70., na wywołanej kontrkulturą fali coraz powszechniejszego zainteresowania ezoteryką, a zwłaszcza duchowością Wschodu, scjentologia przywdziała kostium religijny w fasonie orientalnym. Nic zatem dziwnego, że Tom Cruise korzeni scjentologii dopatruje się w buddyzmie zen.
Wiedza tajemna kusi, a jeszcze bardziej ponętna okazuje się perspektywa szybkiego sukcesu na drodze prowadzącej do Prawdy czy jakkolwiek rozumianego Mistycznego Szczęścia. Praktykowanie zen zgodnie z zaleceniami wschodnich mistrzów wymaga wysiłku i dyscypliny, a i tak nie gwarantuje dojścia do pełnego satori (buddyjskiego oświecenia). Twórca psychologii analitycznej Carl Gustav Jung we „Wprowadzeniu do buddyzmu zen” Daizetza Deitaro Suzukiego pisał wprawdzie o tym, ile Zachód może zyskać poznając duchowość Wschodu, aliści nie obiecywał, że po lekturze książki Suzukiego czytelnik z nagła odkryje w sobie naturę Buddy.