Archiwum Polityki

Piękny kontynent

Z dużą łatwością przyjęliśmy, wprowadzoną przez prezydenta Busha, choć właściwie i on nie jest tu prekursorem, militarną retorykę wojny z terroryzmem. Trudno się zresztą dziwić. Akty terrorystyczne, w których używane są bomby, broń, miny itp., kojarzą się z działaniami znanymi z pól bitewnych. Wróg atakuje, my staramy się unicestwić wroga, a więc wojna! Rozumowanie takie jest proste, plastyczne i powszechnie zrozumiałe. Wkrótce staje się oczywistością. A przecież kryje się w nim niezwykle poważne niebezpieczeństwo.

Czy zamierzenia terrorystyczne mają militarny charakter? Nie są oni na tyle szaleni. Sześć tysięcy ofiar w Nowym Jorku to 0,0014 proc. populacji amerykańskiej i 0,5 proc. samej tylko metropolii, 200 zabitych w Madrycie to 0,0005 proc. mieszkańców Hiszpanii, 60 w Londynie – 0,0001 proc. Brytyjczyków. W kategoriach wojennych są to, nawet jeśli zabrzmi to okrutnie, straty bez znaczenia, żeby nie powiedzieć brutalnie: żadne. Mordercy doskonale o tym wiedzą. Celem ich walki nie jest więc zwyciężenie w starciu, którego zresztą wcale nie podejmują. Motywy są czysto psychologiczne.

Wbrew kolejnemu rozpowszechnianemu i podbudowywanemu przez znaczną część komentatorów przekonaniu, nie chodzi im również o to, żebyśmy się zaczęli bać. Najlepszy dowód, że wybrali ostatnio na cel Anglików, czyli najmniej bodaj płochliwe społeczeństwo na naszym globie. Podczas bitwy o Anglię jesienią 1940 r. bomby padały i na pola golfowe. Stwarzało to niejakie problemy. Ustalono ostatecznie, że jeśli piłeczka wpadnie do leja po bombie, przysługuje graczowi dodatkowe uderzenie nie wliczane do rozrachunku. Jeżeli zaś green został całkowicie zdemolowany, powtarza się grę do dziury poprzedniej.

Polityka 31.2005 (2515) z dnia 06.08.2005; Stomma; s. 87
Reklama