Archiwum Polityki

Egzotyzm

Przed laty (nie tak wiele ich w końcu minęło) szczytem szaroobywatelskich marzeń były wakacje na południu świata, czyli realnie rzecz biorąc w Bułgarii. Elita nomenklaturowa – partyjna, telewizyjna, teatralna, dziennikarska czy literacka – gnieździła się w Złotych Piaskach, w Albenie lub na Słonecznym Brzegu. Nawiasem mówiąc, jakże zrelatywizowały się te las vegasy z dzisiejszej globalistyczno-kapitalistycznej perspektywy. Plebs urządzał się bardziej siermiężnie, w wynajętych od ulicznych pośredników kwaterach czy też na campingach, w namiotach albo drewnianych budkach z toaletami typu oczko na sto potrzeb. Demokracja (ludowa zresztą) polegała w tym wszystkim na tym, że morza i słońca starczało dla wszystkich.

Dzisiaj glob jest dostępny dla wszystkich w całej swojej ponętnej okrągłości, więc szanujący się partycypant narodowej wierchuszki nie schodzi poniżej Seszeli, Malediwów i Andamonów (ostatnie snoby optują jeszcze za Ibizą albo tzw. Szwajcarią Kaszubską). W tej sytuacji, jak łatwo się domyślić, wybrałem się z Basią, dziećmi i psem do Bułgarii oczywiście. W jakiejś mierze była to podróż sentymentalna.

Ostatni raz byłem tu z Kasią Kobzdej i Ewą Biejat w 1980 r. (ćwierćwiecze!). Mieszkaliśmy na wzgórzu nad Bałczikiem, jeśli można nazwać wzgórzem ten przeklęty, stromy wierch. Rano, na skrzydłach, zbiegaliśmy zeń do kąpieli. Po południu spoceni i znękani wspinaliśmy się na górę. Jedyną naszą pociechą była wtedy „Trybuna Ludu”, którą można było kupić w agencji turystycznej koło portu. Bo wiadomości w niej były z dnia na dzień coraz bardziej interesujące. W owych zamierzchłych czasach newsem bywało bowiem (czy zrozumie to nowe pokolenie) nawet jedno słowo, choćby tylko użyte w innym szyku.

Polityka 33.2005 (2517) z dnia 20.08.2005; Stomma; s. 87
Reklama