Dziś mało kto pamięta, że jesienią 2001 r. nasza gospodarka tkwiła w kryzysie. Był kwartał, kiedy produkt krajowy brutto (PKB) w ogóle przestał rosnąć i wieszczono początek prawdziwej recesji. W całym 2001 r. PKB zwiększył się raptem o 1 proc. i to był najgorszy wynik od 10 lat. Zaskakującej zadyszce gospodarki (w poprzednim roku PKB wzrósł przecież jeszcze o 4 proc.) towarzyszyły: spora inflacja (ceny w 2001 r. wzrosły średnio o 5,5 proc.), wysokie, siłą rzeczy, stopy procentowe i deprymująco duży skok bezrobocia. W grudniu 2001 r. blisko 3 mln ludzi – przynajmniej oficjalnie – poszukiwało pracy. To był czas, kiedy szefowi banku centralnego, ekspertom i inwestorom sen z powiek spędzał prognozowany przez Jarosława Bauca, ostatniego awuesowskiego ministra finansów, gigantyczny deficyt budżetowy, grożący załamaniem finansów kraju, kryzysem walutowym, wstrzymaniem wypłat dla pracowników sektora publicznego. Leszek Miller z sardonicznym uśmiechem na ustach mógł mówić, że Jerzy Buzek i jego ekipa zaprzepaścili dorobek pierwszego lewicowego rządu.
Mocno zaniepokojeni ekonomiści proponowali wzrost podatku VAT do 24 proc., ograniczenie stawek preferencyjnych, podatek od zysków kapitałowych i drastyczne cięcia wydatków na cele społeczne.
Jeśli więc na bok odłożyć polityczną retorykę, to widać, że socjaldemokraci po czterech latach parlamentarnej kadencji zostawiają następcom gospodarkę w lepszym stanie, niż ją dostali. Dochód narodowy od 2002 r. rośnie o 3–5 proc., produkcja przemysłowa, a przede wszystkim eksport, biją kolejne rekordy, inflacja spada (w czerwcu wynosiła 1,4 proc.) i nie odbiega od standardów Unii, stopy procentowe są na najniższym od kilkunastu lat poziomie (stopa lombardowa wynosi 6,25 proc.), a notowania Polski (tzw. rating) na międzynarodowym rynku finansowym idą w górę.