Porażka Wisły Kraków z Panathinaikosem i co za tym idzie kolejne rytualne niewejście tej drużyny do Ligi Mistrzów wzbudziło tyle i tak powszechnych emocji, tyle osobiście w tej sprawie rozmaitych rozmów miałem, tyle przedziwnych sygnałów otrzymałem, że choć klęska wiślaków mi specjalnie nie wadzi, postanowiłem, że w meczu tym – ściśle jak Kinga Dunin w najnowszej książce Ziemkiewicza (patrz „Wysokie Obcasy” nr 34) – „pogrzebię głębiej”.
Głębsze grzebanie w czymkolwiek jest też na ogół głębszym grzebaniem w sobie i od tego zaczynam i wyznaję, że jako zaprzysięgły i wierny (wszystko, co wiem o wierności zawdzięczam piłce nożnej) kibic Cracovii rzadko, bardzo rzadko bywam ucieszony zwycięstwami Wisły. Jakieś wytworne bajędy o kibicowaniu Wiśle, „bo też jest z Krakowa” albo dlatego „że na arenie międzynarodowej reprezentuje Polskę”, mam za infantylizm niedorobionych elegantów, z którymi się nie identyfikuję. Moi bracia to są szalikowcy. Zapytajcie najbardziej nawet umiarkowanego szalikowca Polonii, kiedy ostatnio kibicował Legii, albo na odwrót, a łacno pojmiecie, o czym mówię.
Otóż z całą szczerością i z całą na samego siebie wściekłością wyznaję, że w meczu z Panathinaikosem (podobnie jak miliony rodaków) kibicowałem Wiśle, że daremnie czuwając nad zachowaniem dystansu, wdrożyłem się w to kibicowanie bezkrytycznie, że konałem z emocji i na ostatek – ma się rozumieć – zdychałem z furii.
Kibicowałem Wiśle, bo jestem po stronie tych, co uważają, że sport ma sens. Wisła przegrała i nie była to zwyczajna porażka. Było to naruszenie sensu. Być może nawet naruszenie sensu świata, a już z pewnością naruszenie polskiego sensu świata.