Olo Jurewicz – legenda Wybrzeża, człowiek o szczodrej naturze i bujnym życiu; pisarz przy tym ascetyczny, czuły i bardzo wierny swoim demonom – wydał ważną i piękną książkę („Popiół i wiatr” wydawnictwo Słowo/Obraz Terytoria. Gdańsk 2005). Jej substancję stanowią ogłaszane w „Kwartalniku Artystycznym” autobiograficzne konfesje i refleksje. Ich pierwotny tytuł: „Zapiski ze stróżówki” był, ma się rozumieć, znacznie mocniejszy od ostatecznego. Pomijam, że „Popiół i wiatr” to jest też tytuł poematu Słonimskiego, powiedzmy, że o dalekosiężne aluzje tu idzie. Tego rodzaju niedocieczone samobóje zdarzają się zresztą największym. Przypadek Miłosza zmieniającego świetny tytuł „Turniej garbusów” na taki sobie – z powodów na dodatek absurdalnych – jest sztandarowy. Ale też pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można.
Nie będę ukrywał, że moja osobista i szczególna intensywność lektury bierze się ze zbieżności metrykalnej, jaką mam z autorem. Lektura równolatków zawsze jest szczególną lekturą, a już lektura autobiograficznej prozy równolatków przynosi doznania specjalne. „Popiół i wiatr”, wyjaśniam od razu, to nie jest żadna autobiografia Jurewicza – to jest tom refleksyjno-opisowej prozy, której centrami są stałe obsesje i rozpacze pisarza, na czele z jego królewskim tematem, jakim jest powrót do starego domu w Lidzie.
Powrót do starego domu, niemożliwy powrót do starego domu – niejedną mocną stronę Jurewicz w tej sprawie napisał – teraz niektóre fragmenty przypomina, raz jeszcze komentuje, wraca do wspomnień i do dawnych notatek, przywołuje bliską mu w tym paśmie prozę Horsta Bienka – raz jeszcze z Jurewiczem jadę do jego dziadków w Lidzie i do moich w Wiśle.