Wolny Aceh to ruchomy kraj. Podobnie jak Tybet, Kurdystan czy tamilski Ilam trudno znaleźć go na mapach odzwierciedlających oficjalny podział polityczny świata. Wolny Aceh był tam, gdzie żyli ludzie wierzący w jego istnienie. Rozciągał się od Nordborgu na północnych przedmieściach Sztokholmu, po porośnięte dziką dżunglą góry północnej Sumatry. Po górach krążyły partyzanckie oddziały toczące niekończącą się wojnę o niepodległość Acehu od Indonezji. W Szwecji mieszka całe polityczne kierownictwo rebelii. Przez lata wolny Aceh istniał też w obozach koncentracyjnych, do których indonezyjska armia wtrącała partyzantów, i w wioskach pacyfikowanych za popieranie buntowników.
Gdyby nie tsunami, które w ciągu kilku minut zabiło na Sumatrze więcej ludzi niż indonezyjscy komandosi przez ostatnie 30 lat, Aceh dalej byłby pewnie efemerycznym bytem, zawieszonym między rebelianckimi bazami w dżungli a emigracyjnymi salonami w Szwecji. 15 sierpnia pod naciskiem świata, który wyłożył miliardy dolarów na odbudowę zrujnowanej kataklizmem prowincji, przywódcy rebelii i przedstawiciele władz Indonezji uścisnęli sobie w Helsinkach dłonie i podpisali porozumienie pokojowe. Zgodnie z nim rebelianci złożą broń, lecz – w ramach amnestii – nie poniosą kary za swoją działalność. Mogą też utworzyć własną partię polityczną, a rząd ma wycofać z prowincji stacjonujące tam oddziały wojskowe.
Zdaje się, że wracam na studia – napisał mi w mailu rebeliancki żołnierz Dżamal, który w normalnych warunkach już dawno byłby lekarzem. Przez ostatnie kilka lat, zamiast podręczników anatomii, Dżamal dźwigał po górach karabin. O tym, że ma za sobą kilka semestrów medycyny w Kuala Lumpur przypominała tylko apteczka przytroczona do pasa z nabojami. – Ciągle brakuje mi antybiotyków i środków przeciwbólowych – tłumaczył pokazując zawartość torby, od której zależało zdrowie i życie jego oddziału.