Archiwum Polityki

Widma z Wiślnej

Jarosław Iwaszkiewicz mawiał, że z samych wygłaszanych nad grobami mów żałobnych mógłby osobną książkę ułożyć. Nie porównując się z Iwaszkiewiczem i figlarnie się nie ekscytując tonacją pogrzebową, dochodzę do wniosku, że z tekstów, jakie napisałem o „Tygodniku Powszechnym”, mógłbym już teraz całkiem pokaźny tomik złożyć, a jakbym do tego, co jest, parę jeszcze wątków dołożył, kto wie, jak daleko idące powstałoby dzieło. Toteż – jakkolwiek to brzmi – dokładam.

Dopóki na przestronnych korytarzach redakcji „Polityki” przy ulicy Słupeckiej w Warszawie widywałem tylko Adama Szostkiewicza, było OK. Żadnego, w każdym razie żadnego nadmiernego, tygodnikowego déjà vu nie miałem. Szostkiewicza znałem i widywałem grubo przed tygodnikową fazą, pamiętałem go z olimpiady polonistycznej, a więc z czasów – można powiedzieć – maturalnych, na jednym roku byliśmy na studiach, w Krakowie w rozmaitych miejscach i epokach krzyżowały się nasze drogi i na zawsze Adam w stopniu znacznie wyrazistszym niż kolegą z kolejnych redakcji, zostanie dla mnie kolegą ze studiów, który tym się wrył w pamięć swojej generacji, że został relegowany z lektoratu języka angielskiego, ponieważ już wtedy, na drugim bodaj roku, mówił po angielsku znacznie lepiej od lektora. Kłapouchy ów lektor – nawiasem mówiąc – całkiem był sympatyczny, a z racji istotnie znacznie mniejszej od ucznia językowej biegłości miał w sensie ludzkim głębokie powody do furii.

O powszechnie znanych i głęboko ludzkich mechanizmach pamięci mówię, działa ta pamięć w różnej skali, choć zawsze podobnie. Być może szczególnie podobnie działa ona – jakby powiedział Lech Wałęsa – w klasie literatura.

Polityka 41.2005 (2525) z dnia 15.10.2005; Pilch; s. 106
Reklama