Wręczenie „Kodeksu prezydenckiego postępowania etycznego dla Premiera i Ministrów” wyglądało niemal jak przekazanie Mojżeszowi tablic z boskimi przykazaniami. Trzeba wszelako pamiętać, że Marcinkiewicz nie jest Mojżeszem, a Kaczyński jeszcze nie jest Bogiem, choć łączą go z Nim aspiracje do radykalnych rewolucji moralnych. „Prezydencki kodeks” nie ma również nic wspólnego z Dekalogiem, ten bowiem był przejrzysty, jednoznaczny, wewnętrznie spójny i dobrze uzasadniony. Kodeks natomiast jest mętny, wieloznaczny i właściwie nie wiadomo, co i kto ma go legitymizować.
Zawsze ilekroć moralność życia publicznego jest w kryzysie, liczni politycy zabierają się za tworzenie, zamawianie lub – jak to jest w przypadku PiS – tłumaczenie (tu z angielskiego) kodeksów etyki zawodowej. Pod koniec lat siedemdziesiątych powstała fala takich kodeksów dla niemal wszystkich zawodów. Pisali je partyjni aktywiści, zawodowi etycy lub – również – tłumaczono je (z rosyjskiego). Powstawały kodeksy żołnierza, milicjanta, inżyniera, urzędnika itd. Reżimowi ideolodzy wierzyli, że kodeks, nawet jeśli nie będzie skuteczną tarczą przed złem, lenistwem i korupcją innych, to dostarczy im samym poczucia czystych rąk i równie czystych sumień. Jeszcze wcześniej w latach pięćdziesiątych w każdym niemal zakładzie pracy wywieszano etyczne normy socjalistycznej pracy wraz ze wzorem osobowym, czyli portretem przodownika pracy.
Wielka fala kodeksów pojawiła się w czasach transformacji ustrojowej, wraz z pojawianiem się nowych korporacji (makler giełdowy, manager, bankowiec). Kodeksy te i odpowiednie warsztaty wdrożeniowe (zwane modnie „workshopami”) zamawiane były u zawodowych etyków (jest ich w Polsce kilkunastu). Teraz etykiem i Bogiem może być właściwie każdy, wystarczy, że ma jakąś opinię (na dowolny temat), jakikolwiek zawód i odrobinę autorytetu polegającego na tym, że nie popełnił przestępstwa, nie pije i nie bije żony.