Archiwum Polityki

Zakochany Molier

W oryginale jest po prostu „Moliere”, lecz polski dystrybutor postanowił zasugerować widzowi, iż będzie to film na miarę pamiętnego „Zakochanego Szekspira”, co jest jednak lekką przesadą. Scenariusz oparty został na podobnym pomyśle, wcale zresztą nienowym, przerabianym od pewnego czasu także przez literaturę. Polega on na tym, iż z biografii wielkich wybiera się mniej znane, często okryte tajemnicą wątki (zwykle są to początki pięknych karier), co daje scenarzyście z wyobraźnią pole do popisu. „Zakochany Molier” (reż. Laurent Tirad) rozpoczyna się wprawdzie w chwili, gdy dramatopisarz debiutuje przed dworem królewskim, ale zaraz mamy napis „13 lat wcześniej” i widzimy naszego odmłodzonego bohatera w komicznej scenie, kiedy chce się pozbyć komorników nasłanych przez sklepikarza, któremu zalega z płatnościami. Scena jest zabawna, ale kończy się w areszcie. Nie wiadomo, czy świat usłyszałby jeszcze o Molierze, gdyby nie tajemniczy posłaniec, który wyciąga komedianta z celi. Jak się okaże, jest on wysłannikiem snobistycznego arystokraty, pana Jourdain (co nam mówi to nazwisko?), który koniecznie chce posiąść tajniki sztuki aktorskiej, by wystąpić osobiście we własnej sztuce i w ten sposób znaleźć drogę do serca pewnej rezolutnej markizy. Molier trafia na dwór swego wybawiciela, udając duchownego nazwiskiem Tartuffe (też skądś nam znanym!). Na dworze, jak to na dworze, aż gęsto od intryg, w które wplątani zostaną żona pana Jourdain i jej córka, a także jej kochanek oraz pewien arystokrata oszust. Sam Molier, zgodnie z tytułem, zakochuje się, zresztą nie on jeden zostaje ugodzony strzałą Amora. Ostatecznie wróci do teatru, mając temat na przynajmniej dwie sztuki.

Polityka 32.2007 (2616) z dnia 11.08.2007; Kultura; s. 76
Reklama