Archiwum Polityki

Zabawy akademickie

W początku lat siedemdziesiątych głośna była na Uniwersytecie Warszawskim tak zwana sprawa sikaczy. Milicja Obywatelska zatrzymała oto dwóch studentów Wydziału Historycznego, którzy w stanie wskazującym na znaczne spożycie w biały dzień obsikali wejście do siedziby TPPR (młodzieży tłumaczę: Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej), a jeden z nich, podług raportu MO, zamierzał nawet „oddać kał” na schodkach. Rzecz trafiła na Radę Wydziału za sprawą profesora S., bezpośredniego przełożonego sikaczy, którego uwadze naprawdę umknął całkowicie polityczny aspekt sprawy. Był on po prostu szczerze oburzony, że studenci się upijają, pijani obnażają i oddają mocz w miejscu publicznym, do tego bynajmniej nieprzeznaczonym. Sprawa mogła przybrać niebezpieczny obrót dla studentów, ale paradoksalnie uratował ich sam oskarżyciel. Skoro rzecz interesowała go tylko ze względów moralnych, wszyscy obecni ochoczo przyjęli ten sam punkt widzenia. Wątek obiektu obsikania nie został zgoła podjęty. Pozostawało tylko pytanie, czy upijanie się i sikanie na ulicy jest na tyle sprzeczne z godnością studenta i przysięgą akademicką, iż należy ukarać ich dyscyplinarnie. Zażenowani dyskutanci skłonni byli kwestię minimalizować. Jeden profesor S. pozostawał nieubłagany. Widząc to docent dr hab. G. zwrócił się do niego nagle z dramatycznym pytaniem: – Panie profesorze, czy był pan kiedyś w akademiku? – Nie, nigdy – odparł zaskoczony S. – W takim razie sprawę możemy chyba uznać za wyczerpaną – oświadczył G. i złożył odpowiedni wniosek, przegłosowany natychmiast przy jednym głosie sprzeciwu oszołomionego profesora S., który zupełnie najwyraźniej nie zrozumiał, o co też docentowi G. mogło chodzić.

Polityka 32.2007 (2616) z dnia 11.08.2007; Stomma; s. 142
Reklama