Archiwum Polityki

Stańczyk popisowy

Niegdyś uwielbiany, teraz czuje się bojkotowany. W Opolu za piosenkę o „Czterech Ziobrach” czekały go gwizdy – po raz pierwszy tak bardzo rozminął się z nastrojami.

Miałem tylko dwóch rywali: duet Laskowik i Smoleń – wspomina Andrzej Rosiewicz. Kiedy wybuchła Solidarność, dał 20 koncertów w cyrku Intersalto na Woli (za każdym razem 2,5 tys. widzów) i 28 razy zagrał w Kongresowej. Laskowik i Smoleń zaliczyli w tym czasie 50 Kongresowych. Przez 20 lat (w latach 70. i 80.) Andrzej Rosiewicz doświadczał nieustannej adoracji i aplauzu ze strony publiczności. Wychodził na scenę w kolorowej kamizelce, w wielkiej pstrokatej muszce, przykrótkich spodniach, białych skarpetkach do czarnych butów. Wyróżniał się na tle obowiązującej na scenie socjalistycznej elegancji. Śpiewał, tańczył, stepował, bez trudu nawiązywał kontakt z widownią. – Był pierwszym showmanem w amerykańskim stylu – mówi Marek Sierocki, znawca piosenki i estrady. – Nazywano go polskim Fredem Astairem. W pewnym sensie pozostał jedyny, nie ma następców. Jego drogą próbuje iść Marcin Daniec, ale nie jest tak utalentowany muzycznie ani lekkonogi jak Rosiewicz.

Umiał podbić serca widzów, wziąć ich pod włos. Wyśpiewywał bluesa Zenka i „Chłopców radarowców”. Szwedki były dla Rosiewicza chłodne, bo polodowcowe, za Francuzkami wlókł się zapach firmy Coty, z Węgierkami „nie pogadasz”, a „najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny”. Czy można było nie kochać takiego artysty?

Po kilkuletniej przerwie Rosiewicz został zaproszony w tym roku do udziału w Kabaretonie Opolskiego Festiwalu Piosenki. – Wzruszyłem się, kiedy tam dotarłem – mówi – hotel już dali mi inny, ale uliczki i znajome miejsca te same. Kiedy jednak wyszedł na scenę, aby zaśpiewać, od razu poczuł się zgaszony. – Czułem chłód ze strony publiczności, wcześniej go nie doświadczałem.

Polityka 26.2007 (2610) z dnia 30.06.2007; Ludzie; s. 96
Reklama