To południowokoreański prezydent Roh Mu Hiun od miesięcy zabiegał o to spotkanie. Wbrew wielu swoim doradcom i – generalnie – opinii publicznej, która nie pali się do reunifikacji. Roh kończy w grudniu dość bezbarwną prezydenturę i chciał mieć sukces na miarę podręczników historii. Czy go odniósł? W ograniczonym stopniu. Oba państwa koreańskie, ciągle w stanie wojny od zawieszenia broni w 1953 r., zadeklarowały wolę podpisania traktatu pokojowego. Południe zaoferowało Północy gigantyczną pomoc gospodarczą, mającą choć w części zasypać przepaść cywilizacyjną rozdzierającą Półwysep Koreański, a więc traktowaną jako zadatek na przyszłość. Południe marzy o chińskim modelu rozwojowym dla Północy: otwierającej się gospodarki przy zachowaniu ograniczeń ustrojowych. Wcześniej północnokoreański przywódca Kim Dzong Il zadeklarował, że do końcu roku zamknie reaktor w Jongbion i zrezygnuje z ambicji nuklearnych. To w sumie sporo. Ale i pierwsze historyczne spotkanie obu Korei w 2000 r. pełne było obietnic i euforii. Konkretów pozostało niewiele. Bo to 65-letni, schorowany i nieobliczalny Kim jest tu panem sytuacji. Gdyby sprawy potoczyły się w dobrym kierunku i most między Koreami okazał się trwały, na świecie byłoby trochę spokojniej. Ale gwarancji, że tak się stanie, nie ma. Kim jest zagadką, potencjalny następca Kima – jeszcze większą. Najgorszy byłby niekontrolowalny chaos.
O ostatnich dyktaturach czytaj s. 60