Polskie więziennictwo od dawna przeżywa kryzys. Od kilku lat stopniowo zwiększa się liczba skazanych. W 156 zakładach w połowie września siedziało ponad 89,5 tys. osób. W 1999 r. – 54 tys. Nie rośnie jednak, a wręcz maleje liczba funkcjonariuszy służby więziennej (SW) – dziś to niespełna 25 tys. ludzi, SW ma 3 tys. wakatów.
Dyrektor Artur Kowalski, szef zakładu karnego w Płocku, w przyszłym roku pożegna się z dwudziestoma swoimi pracownikami. Wszyscy mają przynajmniej 15 lat służby i nabyli już prawa do wcześniejszej emerytury. – Teraz mam na biurku jeden raport z prośbą o odejście, a wiem, że kolejny funkcjonariusz też zamierza zrezygnować z pracy. Najprawdopodobniej chcą wyjechać za granicę – mówi Kowalski. P., strażnik więzienny z północnej Polski, pracuje 16 lat, jest podoficerem. Ma żonę, dwójkę dzieci i zarabia 2200 zł na rękę. Gdyby poszedł dziś na emeryturę, dostałby 40 proc. uposażenia. Jego kumpel już znalazł pracę w Irlandii, będzie ochroniarzem. Kiedy się zaaklimatyzuje, chce ściągnąć kolegów.
– Jakby szukać proporcji, to my mamy cztery razy więcej wakatów niż gliniarze. Oni protestują, wychodzą na ulice, domagają się podwyżek. I proszę, premier Kaczyński, jak kiełbasę wyborczą, obiecał im po 500 zł. Premier nie odwiedzi przecież kryminału, skoro rząd tylko zaostrza przepisy karne, zapominając, że więzienia nie są z gumy. O nas nikt nie pamięta – żali się P.
O problemach w polskich więzieniach mówi się tylko w dwóch przypadkach – kiedy po raz kolejny rośnie liczba skazanych siedzących za murami albo gdy strażnik chwyci za broń. W marcu 2007 r. w Sieradzu strażnik pilnujący zakładu ostrzelał z kałasznikowa nieoznakowany radiowóz, którym policjanci przyjechali po jednego z osadzonych.