Szczęśliwe narody, w których dzień wyborów to święto demokracji. Sto lat temu Anglicy chodzili do wyborów jak do kościoła – w najlepszym ubraniu, z medalami na piersi. Pół wieku temu frekwencja na Wyspach sięgała zwykle 70 proc. Podobny wynik odnotowano jeszcze 10 lat temu. Brytyjczycy tak bardzo chcieli wtedy odsunięcia od władzy konserwatystów, że poszli głosować w zwykłych ubraniach, ale masowo, jak za dawnych dobrych czasów. Do urn pokwapili się też młodzi.
A potem przyszło wielkie tąpnięcie. W wyborach do parlamentu w 2001 i 2005 r. frekwencja spadła do 59 i 61 proc. Komentatorzy zauważyli kwaśno, że więcej głosów oddano na bohaterów programu „Big Brother”. Popsuła się też frekwencja w wyborach lokalnych w Londynie – z 48 proc. w 1990 r. spadła do 32 proc. w 2002 r. Jeszcze mniej brytyjskich wyborców chodzi do eurowyborów. Najlepszy wynik zanotowano 13 lat temu: prawie 37 proc.
W demokracjach zachodnich średnia frekwencja wyborcza w okresie powojennym utrzymywała się na przyzwoitym poziomie 73 proc.
Ale na początku lat 90., kiedy rozwiało się widmo wojny z blokiem radzieckim, a świat wszedł w okres globalnej gospodarki i rewolucji informatycznej, spadek frekwencji do średnio 64 proc. stał się zjawiskiem powszechnym. Głosuje połowa, góra dwie trzecie uprawnionych. Z drugiej strony, w Stanach Zjednoczonych stosunkowo niska frekwencja utrzymuje się od pół wieku, za to w wielu krajach Trzeciego Świata do urn ustawiają się długie kolejki głosujących.
Niska frekwencja wywołała na Wyspach zażartą dyskusję, w końcu Anglia jest kolebką demokracji parlamentarnej. Jako remedium zaproponowano przymus chodzenia na wybory. Uczestnicy sporu podzielili się na dwa obozy: wolnościowy i obywatelski. Wolnościowy pomysł odrzucił jako sprzeczny właśnie z zasadą wolności jednostki, tak ważną w demokracji brytyjskiej.