W Podgoricy można usłyszeć taką opinię: „Do tej pory obwinialiśmy za wszystko Serbię, teraz nie ma już na kogo zrzucić winy, sami jesteśmy odpowiedzialni również za złe decyzje”. To cena niezależności, ale warto ją zapłacić. Takie przekonanie podzielają zwolennicy niepodległości, owe 55,4 proc., które dało wyraz swoim uczuciom w referendum (odbyło się w maju 2006 r.).
Czarnogóra od roku rządzi się sama. Zwolennicy niepodległości są przekonani, że stało się to o wiele za późno. Na pewno za późno o trzy lata, które Unia Europejska zostawiła na ostateczne podjęcie decyzji: z Serbią czy samodzielnie. Przez te trzy lata niczego nie udało się skleić w starym, nie najlepiej już dogadującym się małżeństwie. Podgorica żyła własnym życiem, nie oglądając się na Belgrad. Wprowadziła euro, co było widomym dowodem odrębności, także gospodarczej.
Kiedy politycy próbowali wymyślić niezależny byt tego niewiele ponadpółmilionowego kraju, chętnie mówili o wielkiej strefie wolnocłowej, o raju podatkowym nad Adriatykiem, krainie banków, która przyciągnie duże pieniądze z Cypru i innych ciepłych miejsc, dokąd zostały wytransferowane z byłej Jugosławii. O drugiej Szwajcarii, która będzie żyć dzięki bankierom i turystyce.
Dziś z tych planów już się wycofano. Czarnogóra bardzo chce być członkiem Unii Europejskiej i to przed 2012 r., podpisała nawet porozumienie o stowarzyszeniu, choć, jak podkreśla Bruksela, ma jeszcze wiele do zrobienia. Wydaje się, że po obaleniu reżimu Miloszevicia w 2000 r. Unia straciła swe poprzednie zainteresowanie wspieraniem tych aspiracji.
Żegnajcie marzenia
Z pomysłem raju podatkowego należało się pożegnać w pierwszej kolejności. Część pieniędzy, zwłaszcza z Cypru, rzeczywiście przypłynęła do tutejszych banków, które zaopiekowały się nimi czule, nie bacząc na ich pochodzenie.