Historycy nie emigrują do Irlandii, bo roboty jest pełno w kraju. Polityka historyczna święci triumfy, popyt jest ogromny. Ciągle potrzebni są nowi historycy, którzy będą pisać historię po nowemu. Nie tylko zresztą u nas. Nawet prezydent Putin spotkał się niedawno z nauczycielami historii i wyraził zaniepokojenie stanem świadomości historycznej w narodzie. Jego zdaniem, profesorowie i społeczeństwo „są zagubieni”. Prezydent zalecił większą dozę patriotyzmu (i więcej sportu – jak mówią w Radiu TOK FM), więcej dumy narodowej, więcej satysfakcji z osiągnięć. Kreml rozszerzył swoje uprawnienia w dziedzinie nadzoru nad podręcznikami, opracowano już nawet „pomocnik historyczny” dla ich autorów. Robota dla historyków murowana. Tym bardziej że IV RP odrzuciła jako absurdalny pomysł opracowania wspólnego podręcznika historii dla państw Unii Europejskiej, który pisaliby za nas Niemcy. Gwarantuje to robotę naszym historykom nowej generacji, a rządowi większy wpływ na owoce ich pracy.
Wiedza historyczna dezaktualizuje się bowiem jeszcze szybciej niż medycyna. Już za ustaleniami medycyny nie sposób nadążyć (masło raz jest zabójcze – innym razem zawiera witaminy, warzywa zawierają błonnik, ale z ołowiu, mięso to białko, ale na hormonach – trudno nadążyć; pięć lat przerwy w uprawianiu zawodu i już konieczny jest kurs w izbie lekarskiej). W zawodzie historyka podobnie. Pięć lat przespanych i już człowiek budzi się na kursie w IPN.
Kiedy byliśmy dziećmi, prowadzono nas na rozmaite pochody wymierzone przeciwko imperializmowi amerykańskiemu i jego psom łańcuchowym. W skład tej sfory wchodzili m.in. chiński generalissimus Czang Kaj-szek i niejaki Li Syn-man z Korei Południowej.