Archiwum Polityki

Chronopost

W latach siedemdziesiątych (czyli koszmarnych, pod znakiem knuta, sierpa i młota przeżytych) – które zdrowo myśląca młodzież winna potępiać, acz spora część społeczeństwa, która ich doświadczyła, uważa inaczej – biegałem po wypłatę do kwestury Uniwersytetu Warszawskiego. Uroczysta, upudrowana w stylu kina niemego, sympatyczna skądinąd pani starannie śliniła wskazujący paluch i przebierała nim między kopertami. Aż wreszcie doszukiwała się mojej. Pensja asystenta uniwersyteckiego wynosiła podówczas równowartość tysiąca paczek papierosów Sport i jedną tysięczną przyzwoitego mieszkania w obrębie dwudziestu kilometrów od stolicy. Ale kto by zaprzątał sobie głowę przelicznikami. W kopercie szeleściły banknoty ze Świerczewskim, Trauguttem czy innymi rodakami na licu, które można było bezpośrednio wymienić na piwo w Bristolu lub niesłychany bukiet kwiatów dla w tym momencie uwielbianej pani, która rumieniła się i mówiła (był to zwrot obowiązujący i sakramentalny): „Ach po cóż!?”. Potem z resztkami Świerczewskiego w kieszeni dożywało się dziwnym cudem do końca miesiąca, aż znowu pani z kwestury pozwalała nam wyruszyć na podbój świata.

Potem nagle, ponad ćwierć wieku temu, znalazłem się we Francji. Nie było tu pani w kwesturze, nie było szeleszczących Świerczewskich. Musiałem otworzyć sobie konto w banku i stawić czoło ekstrawaganckim wymaganiom, jakimi były dla mnie książeczka czekowa i, w dużo większej mierze, karta kredytowa. Karta kredytowa! Wiedziałem oczywiście, że wszystko, co posługując się nią kupię, zostanie ściągnięte z mojego konta w banku. Czar był jednak ponad to. Wchodzi człowiek do sklepu i podaje mały czworokąt. I wszystko jest jego.

Polityka 36.2007 (2619) z dnia 08.09.2007; Stomma; s. 111
Reklama