Poezja polska czy nawet „polska szkoła poetycka” słynie podobno na świecie całym. Dwa Noble w ciągu szesnastu lat to nie przelewki. Rój wierszopisów zjeżdża co rok do Krakowa, żeby podziwiać najnowsze wiersze Zagajewskiego soczystą mową polską deklamowane. On z kolei wsłuchuje się w wiązane dźwięki suahili darowane miastu przez kolegów poetów ze wschodniego wybrzeża Czarnego Lądu. I pięknie jest, i romantycznie. Duchy Mickiewicza i Słowackiego zstępują z Wawelu, żeby metafizyczną mgiełką weny osnuć następców, a nawet w odległej Warszawie skurcza się i rozkurcza z radości serce Chopina, bo chociaż on nie poeta, to przecież romantyk.
Jednocześnie jednak, co właściwie zrozumieć trudno, czytelnictwo poezji w Rzeczpospolitej spada z roku na rok. Żadna z oficyn nie kwapi się wydawać debiutanckich tomików, bo wie z góry, że będzie do nich musiała dopłacić. Nawet uznane, ułożone już starannie na górnych półkach nazwiska z poezji wyżyć nie mogą. I nie chodzi tu wcale tylko o strofy hermetyczne, po schodkach Majakowskiego biegające. Nawet klasycy są w niełasce publiczności. Może jeszcze trochę względów dla wieszczów, przede wszystkim ze względu na wymagania szkolne. Ewentualnie Kochanowski, Gałczyński, Tuwim... W tej sytuacji „Gazeta Wyborcza” poszła po rozum do głowy i co tydzień prezentuje na swoich łamach chociaż jeden wiersz współczesnego polskiego poety. To cenne, ale gdzie klasycy? Symbolicznie przyłączając się do inicjatywy „Gazety”, a jednocześnie jakby ją uzupełniając, postanowiłem raz na rok mniej więcej przedstawiać utwór ze spuścizny klasyki narodowej właśnie.
Aleksander Fredro,
Do kaczora:
O szczęśliwy kaczorze!