Już od pewnego czasu wiedzieliśmy, że lada moment uwolnimy giganta; ale mimo to, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że właśnie to naprawdę uczyniliśmy, ogarnęło nas upiorne wrażenie” – w ten sposób Eugene Wigner, węgierski fizyk i matematyk, wspominał w „Symmetries and Reflections” chwilę, gdy wraz z Włochem Enrico Fermim uruchomił w sali do gry w squasha University of Chicago pierwszy w pełni funkcjonalny reaktor atomowy.
Stało się to 2 grudnia 1942 r., w środku wielkiej wojny. „To był koniec początku. To był początek końca” – pisze Richard Rhodes w „Jak powstała bomba atomowa” (Prószyński i S-ka, 2000). Koniec początku, czyli pierwszego, romantycznego etapu badań nad atomem – nie było już wątpliwości, że łańcuchowa reakcja jądrowa może zachodzić w warunkach laboratoryjnych. Fizycy nabrali pewności, że kiedy tylko poluzują cugle gigantowi, wyrwie się spod kontroli. I początek końca – kres złudzeń, że energia atomowa wykorzystana zostanie w sposób pokojowy. Nowa broń, choć jeszcze nie istniała fizycznie, stała się faktem dokonanym.
Niedługo potem w swym gabinecie w Columbia University Fermi rozmawiał o niej z amerykańskim fizykiem holenderskiego pochodzenia Georgem Uhlenbeckiem. W pewnej chwili Włoch miał spojrzeć na zimową panoramę Nowego Jorku. Potem złożył dłonie, jakby trzymał w nich piłkę, i powiedział: „Wystarczy tak malutka bomba i wszystko to zniknie”. Projekt, który miał doprowadzić do jej powstania, nosił nazwę pochodzącą od tego, na co Fermi i Uhlenbeck spoglądali z wieży wydziału fizyki: Manhattan.
Wyspa dynamitu
A zaczęło się od fascynacji nowymi dziedzinami wiedzy – fizyką atomową i kwantową. Uczeni zaczęli zadawać pytania – przez wieki całe uważane za niegodne oświeconych głów – o dwoistość świata, o sens ukryty w splocie dwóch różnych odpowiedzi na to samo pytanie.