Archiwum Polityki

Niedziela

Ta wyborcza niedziela zaczęła się dla mnie przed siódmą. Zabawy, pieszczoty i drapanki z „górnymi pieskami”. Tak się nazywa piątka tych, które śpią ze mną na górze. W łazience też mi wszystkie asystują, jeszcze się wszyscy otrzepujemy ze snu i nagle słyszę zegar bijący na dole. Ósma! Całuję „górne” na do widzenia i teraz już szybko samochodem do Monkiń. W szkole w Monkiniach jest od zawsze lokal wyborczy. Nawet sporo ludzi przyszło. I dziennikarz z „Gazety Współczesnej” z jednym tylko pytaniem. Odpowiedziałem, że głosowałem tak, by profesor Władysław Bartoszewski nie musiał emigrować. I gdy wypowiedziałem te słowa, obleciał mnie strach, że to przecież możliwe. Coś, co było nie do pomyślenia, w jednej chwili staje się konkretnym zagrożeniem.

Po Marcu ’68 też sobie pewnych spraw nie wyobrażałem, a przecież patrzyłem oniemiały, gdy wyjeżdżali przyjaciele i znajomi – praktycznie wypędzeni. Profesor Bartoszewski wypędzony z Polski? No, w jakimś stopniu... „Młotkowaty” – tak na własny użytek nazywam pana Jacka Kurskiego – uznał się za „wyrocznię moralną” i publicznie ogłosił, że „Władysław Bartoszewski rozmienił swój moralny autorytet na drobne”. Chciałbym więc zapytać Jacka Kurskiego, jakimi drogami się dochodzi do takiej etycznej wielkości, do jakiej on doszedł? Jak trzeba ćwiczyć ducha i charakter, jakich czynów dla dobra ogółu trzeba dokonać, czym się dla Polski zasłużyć, by mieć tę pewność oceny, że życie takiego człowieka, jakim jest Władysław Bartoszewski, to po prostu drobne, które wypadły z portmonetki. Trochę bilonu...? Naród głupi to kupi – powtarza Jacek Kurski. A mnie w takich chwilach przypomina się Leca „Myśl nieuczesana”: splunąć na szmatę, wytrze się sama.

Polityka 43.2007 (2626) z dnia 27.10.2007; Tym; s. 112
Reklama