Zagadkę ruchu kontynentów wyjaśnił na początku XX w. niemiecki badacz Alfred Wegener. Przedstawił on przed I wojną światową śmiałą teorię dryfu kontynentów, którą udokumentował nie tylko analizami linii brzegowej, ale także wynikami licznych badań geologicznych, paleontologicznych i topograficznych. Twierdził on, że obecne lądy mają około 200 mln lat i pochodzą z rozpadu gigantycznego kontynentu, który nazwał Pangeą, czyli Wszechziemią. Jej losy porównał do kartki papieru podartej na kawałki i porozrzucanej po całej planecie.
Czym jest to „coś”, co potrafi rozłupać kontynenty
i wprawiać je w ruch? Wegener wskazywał na siłę odśrodkową Ziemi oraz na przyciąganie Słońca i Księżyca. Nie miał jednak racji, co mu natychmiast wytknięto, przy okazji odrzucając całą jego teorię wędrówki kontynentów i tym samym wylewając dziecko z kąpielą. Wyśmiewany Wegener mógł tylko uparcie powtarzać: a jednak dryfują. Rację przyznało mu dopiero kolejne pokolenie badaczy. Oni też odkryli ów motor zdolny poruszać lądami, którego nie mógł odnaleźć Wegener. Nie miał na to żadnych szans. Dowody na wędrówkę kontynentów były bowiem głęboko pod wodą.
Po drugiej wojnie światowej zaczęto na szeroką skalę badać dna oceanów. W 1953 r. Amerykanie Maurice Ewing i Bruce Heezen odkryli głęboki kanion przecinający dno Atlantyku z południa na północ na długości dziesiątek tysięcy kilometrów. Ta olbrzymia rysa rozcina wzdłuż potężny łańcuch podwodnych gór – Grzbiet Śródatlantycki. Wkrótce zauważono, że łączy się ona z podobnymi bruzdami na dnie Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. Towarzyszą one podwodnym grzbietom na długości 60 tys. km, dzieląc litosferę – sztywną zewnętrzną powłokę globu – na sześć dużych i kilkanaście mniejszych płyt. Szybko okazało się, że te niezwykłe rysy na obliczu Ziemi to potężne rowy tektoniczne, z których wypływa z wnętrza planety gorąca magma.