Dawno, dawno temu pisywałem felietony pod pseudonimem Bywalec. Polegało to na tym, że – mówiąc dzisiejszym językiem – obsługiwałem rozmaite imprezy, które następnie opisywałem w „Polityce”. Choć od tamtego czasu minęło lat 40, czasami nadal gna mnie ciekawość i mam ochotę obsłużyć jakąś imprezkę. Udałem się zatem do siedziby „Gazety Wyborczej” na dyskusję o pierwszym tomie „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza. Gazeta nadała dyskusji prowokacyjny tytuł „Iwaszkiewicz – pozytywista czy kolaborant?”, bo redaktorom to widocznie wydaje się najważniejsze.
Sala wypełniona po brzegi, niektórzy nawet na stojąco odprawiali sąd nad Iwaszkiewiczem. Panelistów było trzech – Adam Michnik, Marek Radziwon i Tomasz Łubieński. Michnik zaczął łagodnie. Przypomniał, że Iwaszkiewicza nazywano „liberałem w liberii” albo, łagodniej – „Petainem polskiej literatury”, ale on, to znaczy Michnik, im dalej od komunizmu, tym bardziej jest dla Iwaszkiewicza wyrozumiały. Mówił, że już sama tradycja, z której pisarz się wywodził, była sprzeczna z komunizmem. Pochwalił go za piękną kartę w czasie okupacji, kiedy ratował ludzi, za twórczość i „Twórczość”, którą określił jako najbardziej suwerenne pismo od Łaby po Kamczatkę. Przy lekturze „Dzienników” odniósł Michnik wrażenie, że pisało je dwóch różnych ludzi – jeden do 1945 r., a drugi po wojnie, w nowej rzeczywistości, w której pisarz nie umiał się odnaleźć. Wobec komunizmu był intelektualnie bezradny.
Bezrozumny oportunizm czy rozumny heroizm? Pisarz był „poddany próbie historii spuszczonej z łańcucha” (określenie J. Stempowskiego) – przypomniał Michnik.