Kiedy siedem lat temu przywódca Tybetu, król i „papież” w jednej osobie, przyjechał do Polski, może zanadto zajęci byliśmy sobą, pierwszymi latami urządzania naszej wolności, by dotarło do nas przesłanie duchowego mistrza z Dalekiego Wschodu.
Wydawałoby się, że sprawa Tybetu jest beznadziejna. Od czterdziestu lat Chińczycy utrwalają tam swoje porządki pod dyktando partii komunistycznej. Gdyby nie nagrody, z pokojowym Noblem na czele, i rosnący na Zachodzie ruch solidarności z Tybetańczykami, ten buddyjski mnich podzieliłby zapewne los tylu innych orędowników straconej sprawy małych narodów. Geopolityka jest zawsze przeciwko nim: dziś Czeczeni, dekadę temu narody Europy Wschodniej i Środkowej. Nagły zwrot przynieść mogło tylko wielkie tąpnięcie w polityce światowej, gdy strefy mocarstwowych interesów rozsypywały się jak domki z kart. Na nic takiego nie zanosi się na Dachu Świata. Wiedzą o tym i w Pekinie, i w New Dehli, w Moskwie i Waszyngtonie. Władze chińskie dopięły swego: Tybet uznano w zasadzie za wewnętrzną sprawę Państwa Środka. Po drugie, Pekinowi udało się zniechęcić prawie wszystkie liczące się rządy do aktywnej pomocy dalajlamie i państwu tybetańskiemu na uchodźstwie.
Pozostają gesty symboliczne – spotkanie na wysokim lub nawet najwyższym szczeblu – ale nawet one wywołują protesty Pekinu i pogróżki grożące odwetem w kontaktach dyplomatycznych i gospodarczych. Chińska mieszanka firmowa – nacisk graniczący z szantażem w polityce zewnętrznej, a w wewnętrznej naprzemienne dokręcanie i luzowanie śruby w Tybecie plus forsowne chińszczenie tego kraju – daje oczekiwany skutek. Izolacja Tybetu jest rzeczywistością. Niech nas nie zmyli osobista popularność dalajlamy i sukcesy zachodnich filmów o dramacie Tybetu. To jest naród, kultura i religia w agonii.