Od 6 do 15 maja trwał w Katowicach Festiwal Filmów Kultowych. Imprezę tę otwierał – o czym szeroko informowały media – film Jacka Borcucha „Kallafior”. Kultowy to taki, który jest przedmiotem kultu, uwielbienia, adoracji. Otóż w głowę zachodzę, czym zasłużył sobie „Kallafior” na taką nominację (pytanie dodatkowe: ilu czytelników „Polityki” widziało ów kultowy film)? Przypadek filmu Borcucha oraz całego festiwalu jest zresztą wyrazem rozprzestrzeniającej się z prędkością wirusa „I love you” mody na nadużywanie słowa „kultowy” w kulturze. Stało się ono uniwersalnym skrótem do określania wszelkich dzieł, które odniosły jakikolwiek sukces, zyskały sobie popularność, noszą piętno artystycznej indywidualności. Wyparło całkowicie takie terminy, jak „interesujący”, „oryginalny”, „uwielbiany” itd. Jest wygodne, bo nie wymaga żadnych tłumaczeń, zamyka usta oponentom i natychmiast nobilituje. Kultowy jest więc Wharton i „Matrix”, Stasiuk i zespół O.N.A. Kultowe stały się już – jak przeczytałem w pewnym kobiecym piśmie – nawet niektóre knajpki. Krzysztof Piesiewicz przedstawiając czytelnikom „Życia” sylwetkę nieznanego w Polsce reżysera Toma Tykwera, który ma kręcić film według jego scenariusza, zaznaczył, że jest on twórcą filmu „Biegnij, Lola biegnij” uznanego w tej chwili za dzieło kultowe. Przepraszam, przez kogo? „Obywatel Kane”, może nawet „Pulp Fiction”, to są dzieła kultowe. Ale „Lola”? Kult kultowości osiągnął jednak szczyty nonsensu w wypowiedzi pewnej radiowej dziennikarki, która oświadczyła, że w Stanach Zjednoczonych kręcony jest właśnie pewien kultowy film.