Po raz pierwszy odwiedził pan Polskę w drugiej połowie lat 50. Co to była za okazja?
To było dwutygodniowe tournée. Pracowałem wtedy dla TNP – Theatre National Populaire Jeana Uilara. Do Polski przyjechaliśmy z „Księciem Homburga” Heinricha von Kleista. Graliśmy też „Cyda” Corneille’a i „Marię Tudor” Victora Hugo. Był z nami oczywiście uwielbiany aktor Gerard Phillipe. Dla mnie ta podróż wiele znaczyła – po raz pierwszy pisałem muzykę dla teatru.
Czy to w czasie tej podróży usłyszał pan po raz pierwszy brzmienie fujary, którą wykorzystał pan później w muzyce napisanej do „Blaszanego bębenka”?
Tak! Kiedy mieliśmy dzień wolny, pojechaliśmy do Zakopanego. Tam zobaczyłem mały zespół folklorystyczny. Jeden z muzyków grał na nieznanym mi wcześniej instrumencie. Była to bardzo długa, prosta rura. Wydawała niesamowity, silny dźwięk kojarzący się z ziemią. W „Blaszanym bębenku” stale mówi się o kartoflach. Dlatego pomyślałem o fujarze.
Dziś, kiedy tak bardzo popularna stała się tzw. muzyka źródeł – world music, nikogo nie dziwi już wykorzystywanie egzotycznych instrumentów. Ale wtedy musiało to być zaskakujące!
Rzeczywiście. Kiedyś grałem w Londynie z London Symphonic Orquestra. Trzeba było widzieć ich miny, kiedy pojawił się muzyk z fujarą i zabrzmiało to mocne tuu-tuu-tuu. Podobnie było, gdy odkryłem w latach 70. wspaniałego japońskiego muzyka Kazu Matsui grającego na shakuachi. Ten instrument wykorzystałem później w „Shogunie”.
W „Doktorze Żiwago” słyszymy bałałajki. Muzykę do filmu nagrywał pan w Los Angeles. Jak pan tam znalazł odpowiednich muzyków?
To był rzeczywiście spory problem – o sprowadzeniu muzyków z Rosji w tamtych czasach nie było przecież mowy.