Z wielkanocnego numeru (POLITYKA 17) powiało istną „chandrą unyńską”. Pani prof. Barbara Skarga uważa, że nie ma co mówić o szczęściu, Zdzisław Pietrasik nie zostawił suchej nitki na naszej postkomunistycznej i postsolidarnościowej rzeczywistości, a Zygmunt Kałużyński najwidoczniej ma za złe Kawalerowiczowi, że zabrał się do ekranizowania „Quo vadis”. Mnie zaś trudno pogodzić się z takim czarnowidztwem, zwłaszcza że już właśnie zakwitły jabłonie. Nie należę do fanów Sienkiewicza, ale to nie zmienia faktu, że „Quo vadis” jako jedyne polskie „czytadło” zdobyło międzynarodową popularność, na co nie może liczyć ani Trylogia, ani nawet „Pan Tadeusz”... Czy będzie to kostiumowe widowisko dla mas, czy może film o końcu wielkiej epoki kulturowej – trudno dziś przesądzać. Jeśli głównymi bohaterami będą Neron i Petroniusz, to „Quo vadis” Kawalerowicza może okazać się utworem ze wszech miar aktualnym, oczywiście w sensie metaforycznym, nie dosłownym. Ale – jako rzecze Wielki Witold – sztuka jest domeną metafory, co niestety nasi krytycy rzadko przyjmują do wiadomości.
Co do szczęścia, nie ośmielę się polemizować z panią profesor, przypomnę tylko, co we wstępie do swej klasycznej książki „O szczęściu” napisał Władysław Tatarkiewicz.
„Epikur mówił, że jedną z przyczyn, iż ludzie nie są szczęśliwi, jest to, iż wyobrażają sobie, że szczęśliwi być nie mogą”.
Tak więc teza, że nie warto mówić o szczęściu, byłaby bliska – proroctwu samospełniającemu się!