Archiwum Polityki

Przyglądam się swojej twarzy

Obiecałem w poprzednim felietonie porcję zwierzeń z moich doświadczeń portretowych. Będzie o fotografii, ale żeby nadać tematowi trochę rozmachu, zacznę od malarstwa. Ta sztuka portretowania ma w sobie element sakralny – konterfekt wykonany w brązie, w kamieniu czy na desce jest pomostem do nieśmiertelności. Człowiek przemija w fizycznej postaci, ale pamięć o nim pozostaje w dziele sztuki i w ten sposób człowiek dalej żyje, bo żyje jego odbicie.

W malowaniu portretów poprzez wieki zderzały się dwa sprzeczne życzenia. Chęć, aby portret był prawdziwy (a więc aby odzwierciedlał to, co jest) i pragnienie, aby na portrecie człowiek był taki, jakim być powinien, a więc żeby był piękniejszy. Piękno trzeba rozumieć jako pojęcie szerokie. W wypadku kobiet chodziło często po prostu o urodę (z tym, że uroda składa się nie tylko z doskonałych rysów, ale i z charakteru, inteligencji i wdzięku). W wypadku mężczyzn (którzy bywali portretowani zazwyczaj na własne życzenie) chodziło przede wszystkim o cechy psychiczne, a więc męstwo, siłę charakteru, godność, dostojeństwo, szlachetność, mądrość, inteligencję (rzadziej poczucie humoru). Jeśli malarz odkrywał te cechy jako istniejące w czyjejś twarzy i tylko je wyolbrzymiał, portret spełniał podstawowe kryterium jakości, był podobny, a przy tym schlebiał zamawiającemu. Jeśli schlebiał nadmiernie, portretowany stawał się niepodobny, a jeśli w ogóle nie schlebiał (jak to bywało u Goi) wtedy bywało, że portretowany wyrażał czynnie niezadowolenie z konterfektu.

Proces portretowania jest więc zawsze konfrontacją z samym sobą, z własnym mniemaniem o sobie, i tym, co przynosi zewnętrzne świadectwo.

Polityka 21.2000 (2246) z dnia 20.05.2000; Zanussi; s. 113
Reklama